Rozdział I
Hallera
Wiatr był silny, powiedzieć można by nawet, posuwisty, przewlekły i nade wszystko podłużny. Dwóm dopalającym końcówki papierosów studentom zdawało się, że wiedzą gdzie zaczynają się powietrzne porywy, jakie są szerokie, na jaką wysokość się wznoszą.
Oprócz smug dymu i ciepłych oddechów, wypuszczali z siebie słowa, ciche i mimochodem parte w wolność miasta. Było szaro, tak jak lubią artyści albo tak jak lubią studenci. Coś skrzywionego w ich twarzach kazało się jednak obawiać czytanych z ruchu warg wyrazów.
- zabrałeś zeszyty?
- jeden mi wyleciał
- gdzie jest?
- nie wiem, boże, spierdalałem, mogłem być gdzieś na legionów, może na sądowej…
- a wiesz chociaż który to był?
- któryś ze środka, bliżej końca raczej.
- no to jesteśmy w dupie.
Ponieważ w napawającym grozą, bełkotliwie zagadkowym międzyczasie papierosy zeskoczyły na chodnik i przygniecione gumowymi podeszwami trampków zamieniły się w pety, należało skupić się na wietrze. Panowało milczenie, z przeddeszczowego nieba wybałuszały się ciemnoszare kulistości chmur. W nadchodzących w mojej wyobraźni strugach niknęły usta młodzieńców. Nie pozostawało nic tylko łowić każdą kolejną sylabę, wkrótce, jeśli wierzyć niebu dialog mógł się przedwcześnie skończyć.
Patrzyłem, ale już nic nie mówili, niższy poklepał wyższego w okolice butonierki. Dopiero teraz zauważyłem: ze wszystkich kieszeni ich ciasnych, czy wręcz za małych marynarek wystawały zbitki papierów, pośpiesznie pogniecionych w kule i ruloniki. Niższy, który był blondynem, odszedł szybko, co i raz obracając się w kierunku przyjaciela – zupełnie jakby upewniał się czy ten czuwa. Czy opiekuje się nim dwoje brązowych oczu, czy owe oczy dbają o jego chód. Niebawem, nabrawszy pewności co do protekcji kompana, zniknął za rogiem jednego z budynków.
Mógłbym udać się w jego ślady, ostatecznie gdybym się pośpieszył, doszedłbym go na Gajowickiej, gdzie skręcił. Wiedziałem dokąd zmierza, jednak wątpiąc w odnalezienie kilkunastu stron a5 na placu legionów, zaniechałem działań. Zaczynały mnie nękać pytania o to co widziałem, o to co chciałem zobaczyć i czego się dowiedzieć. Urywek dialogu zdołał tak mną zakręcić, że na tę chwilę nie zostawało mi nic ważniejszego.
Do wyższego o lokowanej czuprynie niemal od razu podeszła dziewczyna, co przerwało moje rozważania, przecież ja ją znam! Tak, w istocie miałem z nią już przyjemność – dosłownie i w przenośni. Oczywiście pamiętam jej imię, mimo to postanawiam oznaczyć jej kształtną figurę literą C, co jest dość logiczne zważywszy, iż to trzecia postać, która przykuła moje spojrzenie.
Dam głowę, że uważasz mnie teraz za podglądacza lub inną świnię bez własnego życia i osobistych problemów do roztrząsania. Nic bardziej nietrafnego, ale choć bynajmniej nie mam zamiaru składania wyjaśnień, uchylę rąbka tajemnicy pozwalając się nazywać Szekspirem. Ten chlubny przydomek przywarł do mnie jeszcze w szkole średniej, lecz o tym później.
C pocałowała studenta (niech i on będzie zatem literą): C pocałowała studenta A z pasją, która jakby pochłonęła całą mistyczną aurę poprzedniego dialogu. Wobec utrzymującej się niepogody podszedłem bliżej, tak aby nie musieć dłużej czytać z ruchu warg. Ku mojemu całkowitemu zdziwieniu nie usłyszałem nic. Studenciak właśnie oddawał całusa, trzykrotnie dłuższego, trzykrotnie bardziej przepełnionego namiętnością. I tym razem aura sekretu ucierpiała, w pocałunkach tej pary wiła się nadzwyczaj uspokajająca, a przez ów spokój denerwująca, stabilność. Wreszcie skończyli. Nie mogłem podejść bliżej z obawy, że C zauważy mnie i pierzchnie, choć znając ją spodziewałbym się raczej żywego powitania – była z niej bardzo rezolutna niewiasta. Jednak… milczeli? Nie słyszałem ani słowa, na dokładkę zaczęło padać. Pewnie wciąż się całują, gdybym tak potrafił czytać z ruchu warg całujących się wiedziałbym wystarczająco wiele by dać sobie spokój z obserwowaniem cudzych spraw. A może to właśnie są moje sprawy, a ta ciekawość wylewająca mi się z płuc przy każdej okazji niczym woda z płuc topielca jest moim zmartwychwstaniem, wyrównaniem rachunku śmierci.
Dość filozofowania, coś należałoby usłyszeć. Podchodzę ciut bliżej, dwa kroczki. Okazują się pierwsze słowa. On coś jej zaciekle tłumaczy.
- Celka, przecież zdarza się, słyszysz? Przecież to się zdarzyć każdemu mogło, głupi wypadek i bęc!
- Idioto, myślisz, że on nie ma znajomych, rodziny, nie wiem, że się nikt nie dowie? co ty sobie wyobrażasz? A poza tym jakie bęc kurwa, zabijasz człowieka i bęc? Co to jest bęc kurwa? Pytam się czym może być w tej sytuacji bęc? Mów cymbale, czego nie mówisz.
- Spokojnie, Celka ja nie wiedziałem, że ty się tak potrafisz unieść…
- Unieść? Kurwa BĘC i UNIEŚĆ? A co mi innego zostaje? Wcale nie zgodziłam się być twoją powiernicą, ani nikim o mniej patetycznie brzmiącej funkcji. Zabiłeś mnie, słyszysz? Zabiłeś mnie wyznając mi o tej śmierci, zabiłeś wyznając mi śmierć. Kim ja jestem, skąd wiesz, że skoro już usłyszałam prawdę, nie pójdę na policję?
- nie pójdziesz.
- muszę sprawić ci zawód…
- nie pójdziesz.
C teraz znana również jako Celka przebiega przez ulicę, za nią pokrzykując rusza student A. Na twarzach przechodniów odmalowują się komendy, stój, zatrzymaj się, stop, niektórzy nawet zamierają w bezruchu. Idą w stronę ronda, ulice są przepełnione, dzieciarnia jeździ na rowerach, emeryci przechadzają się z braku zajęcia, a wszystko to w ten deszcz. Trąci groteską, tyle lat mieszkam i dąsam się po tych ulicach, a jeszcze nigdy tak się nie kotłowało. Moje zdziwienie potęguje fakt, że w tym wylewie kończyn jestem w stanie się znaleźć, co więcej, znajduję w nim ślad moich, uciekających bohaterów.
Jak już zdążyłem wspomnieć ludzie reagują gdy ktoś znienacka krzyczy stop, reagują zupełnie naturalnie, nawet poddańczo. Zatem idę śladem znieruchomiałych twarzy i przerażonych, ale jakoś masochistycznie uradowanych pozycji. A jedni widząc drugich zastygłych, zastygają jeszcze mocniej i bardziej nieruchomo. Ci zaś, których nie zdołały dopaść wycelowane w Celkę rozkazy, zamarzają na widok zamarzniętych i w całej tej stagnacji rusza się tylko nasza trójka. Celka, student i ja dwadzieścia metrów dalej wewnątrz wielkiego wieloorganowego, miejskiego brzucha. Kamienice przełykają, bloki wdychają przez zatkane nosy. Hermetycznie, dośrodkowo, bez szans. (TUTAJ WIĘCEJ ROZMYŚLAŃ)
Znów filozofuję? Rany Szekspir opanuj się, A Fe! Sio sio sio! Chłop jesteś, bardziej z ludu niż z szarych komórek.
Nagle, idąc w tej niespotykanej wcześniej ilości, zauważyłem, że nikt już nie zamarza, na żadnej z potencjalnie potraktowanych krzykami studenta twarzy nie maluje się unieruchomienie. Pięknie, zgubiłem ich! Podbiegłem parę metrów nie unikając przy tym potrąceń i zderzeń, ktoś nawet zdążył w rewanżu lekko pchnąć mnie w plecy. Biegłem aż do arkad bacznie się rozglądając, lecz w gorączce i zaskoczeniu, jakim było dla mnie zniknięcie dwójki i jakim się owo stawało z każdym przetruchtanym centymetrem chodnika, nie potrafiłem skupić się nawet na omijaniu ludzi. Tym razem trafiwszy w staruszkę z kotem na smyczy, zebrałem kilka razów od jej przerośniętego, nastoletniego synka.
Ostatnie uderzenie wprost powaliło mnie na ziemię, staruszka wzięła kotka na ręce, szturchnęła młodego torebką i rzucając mi przesycone odrazą spojrzenie bez śladu współczucia odeszła, synek oglądał się na mnie jeszcze dwa razy. Krzyknął coś wcześniej, ale byłem zbyt oszołomiony, bo nie zrozumiałem ani słowa.
Chodź z nami na siłkę Szekspir – wstając w kompanii zdziwionych lub nawet oburzonych oczu, przypominałem sobie słowa kumpli. Nie poszedłem wtedy na siłkę, ani wtedy, ani nigdy gdy zapraszali do wyciskania, pakowania, podciągania i pompowania. Moja klatka piersiowa była wyrzeźbiona wystarczająco dobrze, poza tym nie znosiłem zakwasów. Teraz miałem za swoje. Zgubiłem wątek, a w dodatku ktoś ot tak, pobił mnie na ulicy z przyzwoleniem wszystkich wokół. Może ubieram się niechlujnie? Nie, to nie to, niechluj również uzyskałby pomoc. Sama niechlujność, o którą się podejrzewam mimo wyraźnie wyprasowanego odzienia, nie mogła być głównym powodem zajścia. Może (TUTAJ PRZYCZYNY POŁĄCZONE Z OPISEM BOHATERA)
Oparłem prawy obity policzek o słup sygnalizacji świetlnej, myślałem nad przyczynami, skutkami, analizowałem przebieg. Stal pod biało-czerwoną farbą koiła myśli, leczyła siniaki. Nie broniłem się przed razami, dlaczego? Czyżbym był miłośnikiem bólu nieświadomym własnego, swojego hobby? A może sumienie, które zdążyli we mnie ukształtować rodzice poczuło się wartym kary? W tym błogim lodowym mimo ogólnej, średniej temperatury, ciele słupa łapała mnie filozofia. Jeszcze moment, a byłbym zdecydowany opuścić zupełnie bohaterów i napisać traktat o stoicyzmie stosowanym. Wstydź się Szekspir, wio na siłkę! Wyciskać, pakować, podciągać, pompować! Po przeczekaniu ośmiu cyklów świetlnych, postanowiłem nie leczyć ran, przed oczami ukazywały mi się chlubne blizny przodków moich, czy oni walczyli? Któryś z nich z kim kiedy? Toż nie wybaczyłbym bym sobie i z siebie krew spuścił gdyby konformistami i podnóżkami systemu byli za swoich kadencji. Gdyby tak było pewnie kazałbym sobie przetoczyć krew jakiegoś autorytetu (kazałbym? Komu? Jak kazał? Kto by mnie posłuchał?) Nie pytajcie o nic, bredzę, ostatecznie przecież dostałem solidny wpierdol w biały dzień, wpierdol okraszony poklaskiem chyba, bo żadną dezaprobatą tłumu.
Ale nic to, idę na Piłsudzkiego, łapię tramwaj w nadziei, że dopadnę drugiego studenciaka (niechże i ten dostanie literę – B), a może i zeszyt, ten przedmiot poszukiwań, może dopadnę? Coś dopaść muszę, bo mi się ta historia pomału rozlepiać zaczyna. Tramwaj pusty prawie, jak nigdy – wszyscy powiedzielibyście cały lud chodniki zadreptuje, jakby jakim zakazem/nakazem obarczon.
-co się stało, najdroższy?
Kobieta, która wsiadła za mną jawiła się jako ktoś znajomy.
-nie, pobito mnie, nic właściwie, dziękuję, proszę sobie nie zawracać…
Kobietą, która wsiadła za mną była moja pokrewna dusza, poetka zza odry, starsza ode mnie, choć jeszcze daleka od siwizny czy zmarszczek. Przypomniałem sobie, tak to ta twarz, tylko włosy już nie blond a rude.
-nie poznajesz
-a to ty, zmieniłaś kolor włosów, jestem nieprzytomny, witaj.
-jak to pobito? To chyba musisz to zgłosić, okradli cię?
-nie, a w ogóle to moja wina była.
Parsknęła śmiechem, rzadko kiedy śmiała się, nawet z dowcipów.
-jak twoja? Czekaj…masz długi, obraziłeś kogoś…
Milczałem, wstyd mówić za co oberwałem a litania zgadywanek najwyraźniej sprawiała jej frajdę.
- wyrzucili cię z domu?
- potrąciłem staruszkę. Ale nie samochodem – pieszo- lewym barkiem, jej syn raz postanowił się odwdzięczyć, a resztę już widzisz…
Zaraz pożałowałem tych słów, historia ta bowiem brzmiała surrealistycznie również dla moich uszu. Pomyśli pewnie, że ją zbywam, nie chcąc się podzielić bolesną przygodą.
- dobra, nie chcesz, to nie mów – właśnie tego oczekiwałem.
- ale przecież mówię
- tak za nic?
- wydaję mi się że to trącenie starej to nie takie nic
- boże, ty majaczysz – powiedziała spiesząc z wierzchem swych zimnych dłoni do mego gotującego się czoła, po prawdzie gorączkuję od wczoraj, mam tabletki, teraz to jednak bez znaczenia.
- w dodatku masz temperaturę! Wiozę Cię do szpitala!
- o nie Klaro – naprawdę nazywała się Danuta, Klara to pseudo, którym wołała ją nawet matka - słuchaj, rzeczywiście jestem trochę niezdrów, ale czuję się zupełnie normalnie, nic mnie nie boli, nie majaczę, muszę tu wysiąść. – ostatnie słowa powiedziałem na wpół znienacka i desperacko, drzwi tramwaju akurat się otwierały. Zanurzyłem się w kolejny tłum przechodniów, deszcz pokropywał wciąż ten sam rytm. Kiedy wszedłem na pasy, ręka Klary dziarsko zawiązała uścisk powyżej mojego łokcia. Stałem na środku jezdni, wielki klakson wydzierał się zwiastując nieszczęście. Ktoś w porę nacisnął hamulec.
- Jesteś na prochach? – tego było już za wiele, jej wzrok nie znał hamulców, jej duże zielone oczy właśnie mnie przejeżdżały. Czułem się jak dziecko przyłapane na przyklejaniu gumy do stołu, przecież nic mi nie jest! Dostałem w twarz, ot co! Wielkie rzeczy każdy czasem dostaje.
Wróciliśmy do tłumu, który uznał mnie najwidoczniej za wariata-samobójcę, przecież ja tylko zapomniałem o sygnalizacji! Światło długo dochodziło do zatroskanego koloru tęczówek Klary, wydawało mi się, że odbywam coś w rodzaju wyroku. Ludzie mierzyli naszą dwójkę sztucznie nie ruszając powiekami, niektórzy jawnie uczynili z nas ekran telewizora. Klara nie przestawała klepać mnie po policzku.
- niedobrze z tobą, idziemy do szpitala – zaczęła mnie ciągnąć z powrotem na przystanek. Dlaczego właśnie teraz kiedy czekaliśmy na zielone i kiedy jest zielone? O nigdy, nie dam się zniewolić szpitalem, nieodwołalnie mam tu sprawę do załatwienia.
Z ledwością wyrwałem się z kobiecego uchwytu, niemniej stał on w głębokiej opozycji do określenia „słaba płeć”. Tym razem obyło się bez pisku opon, ale słyszałem za sobą nerwowe kroki Danuty, tego feralnego dnia nie zamierzała odstąpić od opieki nade mną. Nie przerywając truchtu pokonałem pasy i kilka metrów chodnika ulicy Sądowej (Sądowej, Sądowej? W każdym razie tej będącej dalszym ciągiem Grabiszyńskiej)
Nic to, próżne moje wysiłki.
- Co ty wyprawiasz? –z łatwością wyprzedziła mnie, stając frontem - Dlaczego nie chcesz iść do szpitala? Zrobiłeś coś złego?
Skrzywiłem się na te podejrzenia, co najwyraźniej skutecznie zbiło ją z mylnego tropu.
- to co jest? Jesteś pobity, masz gorączkę, nie poznałeś mnie, wpadasz pod samochody, masz mętny wzrok i uciekasz przede mną. –jej głos brzmiał prawie jakby mówiła „Ok., nie chcesz żebym ci pomogła, to radź sobie sam”, nie chciałem się z nią rozstawać w takim nieprzyjaznym nastroju, ostatecznie nie widziałem jej już z parę miesięcy. Nikt jej nie widział. Podobno zaszyła się gdzieś za miastem bez telefonu, komputera (może ogółem bez elektryczności) i pisała. Dotarło do mnie, że wcale nie w smak mi jest porzucanie jej, tak okazyjnego i rzadko spotykanego, towarzystwa. Objąłem ją nie zatrzymując się jednak.
- to nie tak, gorączka to inna brożka, mam grypę od tygodnia. Dzisiaj zostałem pobity, pod arkadami, w tłumie ludzi. Wszystko co ci powiedziałem jest prawdą i nie majaczę. – tłumaczyłem wszystko po kolei – a do szpitala pójdę, ale nie w tym momencie – i co tutaj? Czy powinienem jej powiedzieć o tym co słyszałem i o tym czego chcę szukać? Chyba zadzwoniłaby po karetkę…co zatem podrzucić?
- dlaczego nie w tym momencie? – zdążyła zapytać, widać myślenie szło mi dziś nie najszybciej.
- bo mam się tu z kimś spotkać
- tu to znaczy gdzie?
- tu - improwizując wskazałem przystanek autobusowy. Przeraziłem się. Dokładnie w miejscu, które (niekulturalnie) wskazałem palcem, siedział Student B przeglądając jakiś zeszyt.
Dlaczego do tej pory nie zadzwoniłem na policję? To akurat głupie pytanie. Myślę, że gdybym zaszedł na komisariat w aktualnym moim stanie, zostałbym oddelegowany” do szpitala, a więc moja historia znalazłaby niecelny finał. Ale po co mi ta cała historia? I do czego przydadzą się te podsłuchane, wyczytane z ust rozmowy?
Nastąpił zatem akapit, w którym powinienem wytłumaczyć się ze swojej studenckiej ksywki. Akapit jednak mógłby nie być wystarczającym wyjaśnieniem, co wy na to, abym zaczął tu nowy, retrospektywny rozdział?- 27.09.2008 -
sobota, 27 czerwca 2009
Rozdział I
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz