sobota, 27 czerwca 2009

Rozdział I




Rozdział I
Hallera

Wiatr był silny, powiedzieć można by nawet, posuwisty, przewlekły i nade wszystko podłużny. Dwóm dopalającym końcówki papierosów studentom zdawało się, że wiedzą gdzie zaczynają się powietrzne porywy, jakie są szerokie, na jaką wysokość się wznoszą.
Oprócz smug dymu i ciepłych oddechów, wypuszczali z siebie słowa, ciche i mimochodem parte w wolność miasta. Było szaro, tak jak lubią artyści albo tak jak lubią studenci. Coś skrzywionego w ich twarzach kazało się jednak obawiać czytanych z ruchu warg wyrazów.
- zabrałeś zeszyty?
- jeden mi wyleciał
- gdzie jest?
- nie wiem, boże, spierdalałem, mogłem być gdzieś na legionów, może na sądowej…
- a wiesz chociaż który to był?
- któryś ze środka, bliżej końca raczej.
- no to jesteśmy w dupie.
Ponieważ w napawającym grozą, bełkotliwie zagadkowym międzyczasie papierosy zeskoczyły na chodnik i przygniecione gumowymi podeszwami trampków zamieniły się w pety, należało skupić się na wietrze. Panowało milczenie, z przeddeszczowego nieba wybałuszały się ciemnoszare kulistości chmur. W nadchodzących w mojej wyobraźni strugach niknęły usta młodzieńców. Nie pozostawało nic tylko łowić każdą kolejną sylabę, wkrótce, jeśli wierzyć niebu dialog mógł się przedwcześnie skończyć.

Patrzyłem, ale już nic nie mówili, niższy poklepał wyższego w okolice butonierki. Dopiero teraz zauważyłem: ze wszystkich kieszeni ich ciasnych, czy wręcz za małych marynarek wystawały zbitki papierów, pośpiesznie pogniecionych w kule i ruloniki. Niższy, który był blondynem, odszedł szybko, co i raz obracając się w kierunku przyjaciela – zupełnie jakby upewniał się czy ten czuwa. Czy opiekuje się nim dwoje brązowych oczu, czy owe oczy dbają o jego chód. Niebawem, nabrawszy pewności co do protekcji kompana, zniknął za rogiem jednego z budynków.
Mógłbym udać się w jego ślady, ostatecznie gdybym się pośpieszył, doszedłbym go na Gajowickiej, gdzie skręcił. Wiedziałem dokąd zmierza, jednak wątpiąc w odnalezienie kilkunastu stron a5 na placu legionów, zaniechałem działań. Zaczynały mnie nękać pytania o to co widziałem, o to co chciałem zobaczyć i czego się dowiedzieć. Urywek dialogu zdołał tak mną zakręcić, że na tę chwilę nie zostawało mi nic ważniejszego.

Do wyższego o lokowanej czuprynie niemal od razu podeszła dziewczyna, co przerwało moje rozważania, przecież ja ją znam! Tak, w istocie miałem z nią już przyjemność – dosłownie i w przenośni. Oczywiście pamiętam jej imię, mimo to postanawiam oznaczyć jej kształtną figurę literą C, co jest dość logiczne zważywszy, iż to trzecia postać, która przykuła moje spojrzenie.
Dam głowę, że uważasz mnie teraz za podglądacza lub inną świnię bez własnego życia i osobistych problemów do roztrząsania. Nic bardziej nietrafnego, ale choć bynajmniej nie mam zamiaru składania wyjaśnień, uchylę rąbka tajemnicy pozwalając się nazywać Szekspirem. Ten chlubny przydomek przywarł do mnie jeszcze w szkole średniej, lecz o tym później.

C pocałowała studenta (niech i on będzie zatem literą): C pocałowała studenta A z pasją, która jakby pochłonęła całą mistyczną aurę poprzedniego dialogu. Wobec utrzymującej się niepogody podszedłem bliżej, tak aby nie musieć dłużej czytać z ruchu warg. Ku mojemu całkowitemu zdziwieniu nie usłyszałem nic. Studenciak właśnie oddawał całusa, trzykrotnie dłuższego, trzykrotnie bardziej przepełnionego namiętnością. I tym razem aura sekretu ucierpiała, w pocałunkach tej pary wiła się nadzwyczaj uspokajająca, a przez ów spokój denerwująca, stabilność. Wreszcie skończyli. Nie mogłem podejść bliżej z obawy, że C zauważy mnie i pierzchnie, choć znając ją spodziewałbym się raczej żywego powitania – była z niej bardzo rezolutna niewiasta. Jednak… milczeli? Nie słyszałem ani słowa, na dokładkę zaczęło padać. Pewnie wciąż się całują, gdybym tak potrafił czytać z ruchu warg całujących się wiedziałbym wystarczająco wiele by dać sobie spokój z obserwowaniem cudzych spraw. A może to właśnie są moje sprawy, a ta ciekawość wylewająca mi się z płuc przy każdej okazji niczym woda z płuc topielca jest moim zmartwychwstaniem, wyrównaniem rachunku śmierci.
Dość filozofowania, coś należałoby usłyszeć. Podchodzę ciut bliżej, dwa kroczki. Okazują się pierwsze słowa. On coś jej zaciekle tłumaczy.

- Celka, przecież zdarza się, słyszysz? Przecież to się zdarzyć każdemu mogło, głupi wypadek i bęc!
- Idioto, myślisz, że on nie ma znajomych, rodziny, nie wiem, że się nikt nie dowie? co ty sobie wyobrażasz? A poza tym jakie bęc kurwa, zabijasz człowieka i bęc? Co to jest bęc kurwa? Pytam się czym może być w tej sytuacji bęc? Mów cymbale, czego nie mówisz.
- Spokojnie, Celka ja nie wiedziałem, że ty się tak potrafisz unieść…
- Unieść? Kurwa BĘC i UNIEŚĆ? A co mi innego zostaje? Wcale nie zgodziłam się być twoją powiernicą, ani nikim o mniej patetycznie brzmiącej funkcji. Zabiłeś mnie, słyszysz? Zabiłeś mnie wyznając mi o tej śmierci, zabiłeś wyznając mi śmierć. Kim ja jestem, skąd wiesz, że skoro już usłyszałam prawdę, nie pójdę na policję?
- nie pójdziesz.
- muszę sprawić ci zawód…
- nie pójdziesz.
C teraz znana również jako Celka przebiega przez ulicę, za nią pokrzykując rusza student A. Na twarzach przechodniów odmalowują się komendy, stój, zatrzymaj się, stop, niektórzy nawet zamierają w bezruchu. Idą w stronę ronda, ulice są przepełnione, dzieciarnia jeździ na rowerach, emeryci przechadzają się z braku zajęcia, a wszystko to w ten deszcz. Trąci groteską, tyle lat mieszkam i dąsam się po tych ulicach, a jeszcze nigdy tak się nie kotłowało. Moje zdziwienie potęguje fakt, że w tym wylewie kończyn jestem w stanie się znaleźć, co więcej, znajduję w nim ślad moich, uciekających bohaterów.

Jak już zdążyłem wspomnieć ludzie reagują gdy ktoś znienacka krzyczy stop, reagują zupełnie naturalnie, nawet poddańczo. Zatem idę śladem znieruchomiałych twarzy i przerażonych, ale jakoś masochistycznie uradowanych pozycji. A jedni widząc drugich zastygłych, zastygają jeszcze mocniej i bardziej nieruchomo. Ci zaś, których nie zdołały dopaść wycelowane w Celkę rozkazy, zamarzają na widok zamarzniętych i w całej tej stagnacji rusza się tylko nasza trójka. Celka, student i ja dwadzieścia metrów dalej wewnątrz wielkiego wieloorganowego, miejskiego brzucha. Kamienice przełykają, bloki wdychają przez zatkane nosy. Hermetycznie, dośrodkowo, bez szans. (TUTAJ WIĘCEJ ROZMYŚLAŃ)
Znów filozofuję? Rany Szekspir opanuj się, A Fe! Sio sio sio! Chłop jesteś, bardziej z ludu niż z szarych komórek.

Nagle, idąc w tej niespotykanej wcześniej ilości, zauważyłem, że nikt już nie zamarza, na żadnej z potencjalnie potraktowanych krzykami studenta twarzy nie maluje się unieruchomienie. Pięknie, zgubiłem ich! Podbiegłem parę metrów nie unikając przy tym potrąceń i zderzeń, ktoś nawet zdążył w rewanżu lekko pchnąć mnie w plecy. Biegłem aż do arkad bacznie się rozglądając, lecz w gorączce i zaskoczeniu, jakim było dla mnie zniknięcie dwójki i jakim się owo stawało z każdym przetruchtanym centymetrem chodnika, nie potrafiłem skupić się nawet na omijaniu ludzi. Tym razem trafiwszy w staruszkę z kotem na smyczy, zebrałem kilka razów od jej przerośniętego, nastoletniego synka.

Ostatnie uderzenie wprost powaliło mnie na ziemię, staruszka wzięła kotka na ręce, szturchnęła młodego torebką i rzucając mi przesycone odrazą spojrzenie bez śladu współczucia odeszła, synek oglądał się na mnie jeszcze dwa razy. Krzyknął coś wcześniej, ale byłem zbyt oszołomiony, bo nie zrozumiałem ani słowa.
Chodź z nami na siłkę Szekspir – wstając w kompanii zdziwionych lub nawet oburzonych oczu, przypominałem sobie słowa kumpli. Nie poszedłem wtedy na siłkę, ani wtedy, ani nigdy gdy zapraszali do wyciskania, pakowania, podciągania i pompowania. Moja klatka piersiowa była wyrzeźbiona wystarczająco dobrze, poza tym nie znosiłem zakwasów. Teraz miałem za swoje. Zgubiłem wątek, a w dodatku ktoś ot tak, pobił mnie na ulicy z przyzwoleniem wszystkich wokół. Może ubieram się niechlujnie? Nie, to nie to, niechluj również uzyskałby pomoc. Sama niechlujność, o którą się podejrzewam mimo wyraźnie wyprasowanego odzienia, nie mogła być głównym powodem zajścia. Może (TUTAJ PRZYCZYNY POŁĄCZONE Z OPISEM BOHATERA)

Oparłem prawy obity policzek o słup sygnalizacji świetlnej, myślałem nad przyczynami, skutkami, analizowałem przebieg. Stal pod biało-czerwoną farbą koiła myśli, leczyła siniaki. Nie broniłem się przed razami, dlaczego? Czyżbym był miłośnikiem bólu nieświadomym własnego, swojego hobby? A może sumienie, które zdążyli we mnie ukształtować rodzice poczuło się wartym kary? W tym błogim lodowym mimo ogólnej, średniej temperatury, ciele słupa łapała mnie filozofia. Jeszcze moment, a byłbym zdecydowany opuścić zupełnie bohaterów i napisać traktat o stoicyzmie stosowanym. Wstydź się Szekspir, wio na siłkę! Wyciskać, pakować, podciągać, pompować! Po przeczekaniu ośmiu cyklów świetlnych, postanowiłem nie leczyć ran, przed oczami ukazywały mi się chlubne blizny przodków moich, czy oni walczyli? Któryś z nich z kim kiedy? Toż nie wybaczyłbym bym sobie i z siebie krew spuścił gdyby konformistami i podnóżkami systemu byli za swoich kadencji. Gdyby tak było pewnie kazałbym sobie przetoczyć krew jakiegoś autorytetu (kazałbym? Komu? Jak kazał? Kto by mnie posłuchał?) Nie pytajcie o nic, bredzę, ostatecznie przecież dostałem solidny wpierdol w biały dzień, wpierdol okraszony poklaskiem chyba, bo żadną dezaprobatą tłumu.
Ale nic to, idę na Piłsudzkiego, łapię tramwaj w nadziei, że dopadnę drugiego studenciaka (niechże i ten dostanie literę – B), a może i zeszyt, ten przedmiot poszukiwań, może dopadnę? Coś dopaść muszę, bo mi się ta historia pomału rozlepiać zaczyna. Tramwaj pusty prawie, jak nigdy – wszyscy powiedzielibyście cały lud chodniki zadreptuje, jakby jakim zakazem/nakazem obarczon.

-co się stało, najdroższy?
Kobieta, która wsiadła za mną jawiła się jako ktoś znajomy.
-nie, pobito mnie, nic właściwie, dziękuję, proszę sobie nie zawracać…
Kobietą, która wsiadła za mną była moja pokrewna dusza, poetka zza odry, starsza ode mnie, choć jeszcze daleka od siwizny czy zmarszczek. Przypomniałem sobie, tak to ta twarz, tylko włosy już nie blond a rude.
-nie poznajesz
-a to ty, zmieniłaś kolor włosów, jestem nieprzytomny, witaj.
-jak to pobito? To chyba musisz to zgłosić, okradli cię?
-nie, a w ogóle to moja wina była.
Parsknęła śmiechem, rzadko kiedy śmiała się, nawet z dowcipów.
-jak twoja? Czekaj…masz długi, obraziłeś kogoś…
Milczałem, wstyd mówić za co oberwałem a litania zgadywanek najwyraźniej sprawiała jej frajdę.
- wyrzucili cię z domu?
- potrąciłem staruszkę. Ale nie samochodem – pieszo- lewym barkiem, jej syn raz postanowił się odwdzięczyć, a resztę już widzisz…
Zaraz pożałowałem tych słów, historia ta bowiem brzmiała surrealistycznie również dla moich uszu. Pomyśli pewnie, że ją zbywam, nie chcąc się podzielić bolesną przygodą.
- dobra, nie chcesz, to nie mów – właśnie tego oczekiwałem.
- ale przecież mówię
- tak za nic?
- wydaję mi się że to trącenie starej to nie takie nic
- boże, ty majaczysz – powiedziała spiesząc z wierzchem swych zimnych dłoni do mego gotującego się czoła, po prawdzie gorączkuję od wczoraj, mam tabletki, teraz to jednak bez znaczenia.
- w dodatku masz temperaturę! Wiozę Cię do szpitala!
- o nie Klaro – naprawdę nazywała się Danuta, Klara to pseudo, którym wołała ją nawet matka - słuchaj, rzeczywiście jestem trochę niezdrów, ale czuję się zupełnie normalnie, nic mnie nie boli, nie majaczę, muszę tu wysiąść. – ostatnie słowa powiedziałem na wpół znienacka i desperacko, drzwi tramwaju akurat się otwierały. Zanurzyłem się w kolejny tłum przechodniów, deszcz pokropywał wciąż ten sam rytm. Kiedy wszedłem na pasy, ręka Klary dziarsko zawiązała uścisk powyżej mojego łokcia. Stałem na środku jezdni, wielki klakson wydzierał się zwiastując nieszczęście. Ktoś w porę nacisnął hamulec.
- Jesteś na prochach? – tego było już za wiele, jej wzrok nie znał hamulców, jej duże zielone oczy właśnie mnie przejeżdżały. Czułem się jak dziecko przyłapane na przyklejaniu gumy do stołu, przecież nic mi nie jest! Dostałem w twarz, ot co! Wielkie rzeczy każdy czasem dostaje.

Wróciliśmy do tłumu, który uznał mnie najwidoczniej za wariata-samobójcę, przecież ja tylko zapomniałem o sygnalizacji! Światło długo dochodziło do zatroskanego koloru tęczówek Klary, wydawało mi się, że odbywam coś w rodzaju wyroku. Ludzie mierzyli naszą dwójkę sztucznie nie ruszając powiekami, niektórzy jawnie uczynili z nas ekran telewizora. Klara nie przestawała klepać mnie po policzku.
- niedobrze z tobą, idziemy do szpitala – zaczęła mnie ciągnąć z powrotem na przystanek. Dlaczego właśnie teraz kiedy czekaliśmy na zielone i kiedy jest zielone? O nigdy, nie dam się zniewolić szpitalem, nieodwołalnie mam tu sprawę do załatwienia.

Z ledwością wyrwałem się z kobiecego uchwytu, niemniej stał on w głębokiej opozycji do określenia „słaba płeć”. Tym razem obyło się bez pisku opon, ale słyszałem za sobą nerwowe kroki Danuty, tego feralnego dnia nie zamierzała odstąpić od opieki nade mną. Nie przerywając truchtu pokonałem pasy i kilka metrów chodnika ulicy Sądowej (Sądowej, Sądowej? W każdym razie tej będącej dalszym ciągiem Grabiszyńskiej)

Nic to, próżne moje wysiłki.
- Co ty wyprawiasz? –z łatwością wyprzedziła mnie, stając frontem - Dlaczego nie chcesz iść do szpitala? Zrobiłeś coś złego?
Skrzywiłem się na te podejrzenia, co najwyraźniej skutecznie zbiło ją z mylnego tropu.
- to co jest? Jesteś pobity, masz gorączkę, nie poznałeś mnie, wpadasz pod samochody, masz mętny wzrok i uciekasz przede mną. –jej głos brzmiał prawie jakby mówiła „Ok., nie chcesz żebym ci pomogła, to radź sobie sam”, nie chciałem się z nią rozstawać w takim nieprzyjaznym nastroju, ostatecznie nie widziałem jej już z parę miesięcy. Nikt jej nie widział. Podobno zaszyła się gdzieś za miastem bez telefonu, komputera (może ogółem bez elektryczności) i pisała. Dotarło do mnie, że wcale nie w smak mi jest porzucanie jej, tak okazyjnego i rzadko spotykanego, towarzystwa. Objąłem ją nie zatrzymując się jednak.
- to nie tak, gorączka to inna brożka, mam grypę od tygodnia. Dzisiaj zostałem pobity, pod arkadami, w tłumie ludzi. Wszystko co ci powiedziałem jest prawdą i nie majaczę. – tłumaczyłem wszystko po kolei – a do szpitala pójdę, ale nie w tym momencie – i co tutaj? Czy powinienem jej powiedzieć o tym co słyszałem i o tym czego chcę szukać? Chyba zadzwoniłaby po karetkę…co zatem podrzucić?
- dlaczego nie w tym momencie? – zdążyła zapytać, widać myślenie szło mi dziś nie najszybciej.
- bo mam się tu z kimś spotkać
- tu to znaczy gdzie?
- tu - improwizując wskazałem przystanek autobusowy. Przeraziłem się. Dokładnie w miejscu, które (niekulturalnie) wskazałem palcem, siedział Student B przeglądając jakiś zeszyt.

Dlaczego do tej pory nie zadzwoniłem na policję? To akurat głupie pytanie. Myślę, że gdybym zaszedł na komisariat w aktualnym moim stanie, zostałbym oddelegowany” do szpitala, a więc moja historia znalazłaby niecelny finał. Ale po co mi ta cała historia? I do czego przydadzą się te podsłuchane, wyczytane z ust rozmowy?

Nastąpił zatem akapit, w którym powinienem wytłumaczyć się ze swojej studenckiej ksywki. Akapit jednak mógłby nie być wystarczającym wyjaśnieniem, co wy na to, abym zaczął tu nowy, retrospektywny rozdział?


- 27.09.2008 -



Poemat bez ofiar




Wszystko tylko wyglądało na jasne. Krew na rękach. Odciski palców. Śledczy akurat czytał jakiś tomik poezji, na ostatniej stronie telefon autora. Słuchajcie chłopcy podejrzanie mi to wygląda- trzymał telefon przy twarzy, ale chyba mówił do nas, z tego co zdążyłem zauważyć, autor był wpisany w grzbiet w liczbie pojedynczej.

Rzeczywiście wszystko mogło wyglądać podejrzanie. Dużo rozbitych szklanek, krzesło też połamane. W Polsce, w tym czasie, tego typu przestępstwa odbywały się cicho i w pedantycznym porządku również według chłopców.

Po pół godzinie na miejsce przyjechał poeta, wcale nie mówił wierszem. Nie miał dla nas żadnych morałów. O dziwo na pierwszy rzut wszystko nazwał normalnym. Nawet skrzepłe słowa na ścianie choć pierwotnie były jego autorstwa, nie obudziły jednej zdziwionej zmarszczki ani nie dodały powiekom drgania. Ich interpretacje wyłożył surowo i bezwzględnie. Dysonans ujawnił się dopiero wtedy, gdy dostrzegł błędy w cytowanym ze ściany materiale.

Zamyślił się, kazał sobie nalać do jednej z pękniętych szklanek. Kiedy nalewałem od razu pił, pił a ja nalewałem od razu. Śledczy w ślad za nim -prosto z butelki-smutny, że można wszystko okrasić wierszem. Poeta chwiejąc się i dziwiąc, że szybko się chwiać zaczął, podszedł do ściany, starł krwiste wersy rękawem i własnym osoczem poprawił.

Śledczy zajrzał do chudej książeczki (poeta pisał mało wierszy, głównie pił i chadzał po miejscach zbrodni) po czym zwrócił uwagę:
- Nie wszystkie znasz na pamięć.
- Znam tylko mi się jebło przy przepisywaniu.
- Ale poprawiasz.
- Tak.
- A było wszystko tak samo… - wskazuje czterema palcami do wnętrza trzymanej pozycji.

Byłem nowicjusz -nie piłem, ale do zakłuwania w kajdany się nawet nie pchałem. Według chłopców poeta coś za każdym razem poprawiał, czasem pozwalali mu zacierać ślady za draniem którego ścigali.

- A niech poprawia – krzyczeli pijani – jest przecież w swoim mieszkaniu!


- 12.05.2008 -



List do Juli II i III




II

Julio ten list dostaniesz jako drugi. Piszę w razie, jakby pierwszy się zgubił. Poczta strajkuje. Na pewno znasz panią Jasię, listonoszkę, grałem z nią w tysiąca i pozwoliłem wygrać, byle mi wysłała tę korespondencję. Od dwóch dni bojkotują stemplowanie kopert, nie sprzedają znaczków tylko papierosy, a i to nie zawsze i nie o każdej porze.

Twoi rodzice ostatnio zapowiadali, że przyjadą i pomogą urządzić pokoik, ale pan Czarek się rozchorował, a twoja mama już dawno się do odwiedzin nie nadaje, więc zabrałem się za to sam. Wiem, że też piszą do ciebie i też grają z panią Jasią w tysiąca, byle pomogła im ominąć okrutny zakaz naczelniczki Małgorzaty.

W nocy nie mogę zasnąć, martwię się co z tobą i maleństwem, termin miałaś w lipcu, jest sierpień. Z niewiedzy piszę wiersze, dużo ich piszę i wydają się coraz lepsze. Sołtys Hultajski organizuje mi wieczorki autorskie w remizie. Ale tam ludzie, zamiast próbować zrozumieć, piją. Piją dużo.

Wczoraj byli u nas dwaj panowie z daleka, z wydawnictwa, podobno są zainteresowani poezją i prozą. Adres mieli dokładnie napisany na kartce i wszystko co do tej pory zdążyliśmy okuć w okładki przynieśli z sobą. Chwalili twoją ostatnią powieść, bardzo długo rozmawialiśmy chodząc po lesie. Pomyślałem że nie będziesz miała mi za złe, jeśli pokaże im twoją jeszcze nieskończoną książkę. Byli zachwyceni świętym spokojem wsi. Pokazywałem im pokoik z łóżeczkiem i grzechotkami. Mówili, że bardzo cierpią i tak samo jak my chcieliby mieć dziecko, zapomniałem napisać: byli parterami. Jeden miał na imię Zbyszek, drugi się nie przedstawił. Zdziwiłem się, jak można przyjechać w odwiedziny, nawet jeśli w interesach i się nie przedstawić? Zbyszek wyjaśnił, że jego ukochany wciąż się obawia zdemaskowania. W mieście, w którym mieszkał zanim się poznali tłum "powiesił" wszystkie homoseksualne pary, w tym jego obie mamy. Wspominali, zrobiło się bardzo nostalgicznie. Hultajski, który też z nami zatopił się w smutku, zaproponował wyjście do remizy. Tam po piątym piwie został moim menadżerem, nie mogłem odmówić. On przyprowadził tych przemiłych panów, potem on stawiał wódę.
Jednakowoż powinnaś wiedzieć: ten gość tylko pozuje, na człowieka najprostszego z możliwych, w praktyce miał styczność z uniwersytetami, nawet wykładał gdzieś we Wrocławiu. Co? - nie usłyszałem, tego wieczora rzygał, dużo rzygał. Zabronił mi mówić komukolwiek „o wymiotowaniu”, dlatego używam słowa na erzet. Całą noc psioczył, że nigdy wcześniej nie miał „takich kłopotów”.

Zbyszek i jego chłopak pozwolili mi się ze sobą zabrać, do miasta. Powiedzieli, że pomogą nam się odnaleźć. Telefony im się wcześniej rozładowały, toteż najoczywistsze rozwiązanie odpadało z gry. Czasem się zastanawiam, dlaczego właściwie zdecydowaliśmy się żyć taki kawał od świata. Dziękuję bogom, że zgodziłaś się na miejsce z prądem i kanalizacją. Sołtys Hultajski mówi, że za rok telefony dojdą i do nas, nawet komórki zaczną mieć zasięg, więc nici z twojej oazy spokoju. Las pewnie wytną, a ludzie z miasta będą przyjeżdżać, żeby posiedzieć na ścinkach jak prawdziwi kosmici. Będą mogli poczuć owoce inwazji i ingerencji człowieka pod pośladkami, w ich świecie nie ma nic przyjemniejszego niż poczucie władzy. Pewnie dlatego wybrałaś to miejsce, by nie pozwolić im tego zabrać. A ja za tobą wszędzie. Muszę kończyć znalazłem chwilkę na uboczu, piszę z nawyku, mimo iż nie mam już żadnej fizycznej potrzeby kończenia tego listu: jutro cię przecież odwiedzam, ale przedtem wygrzebię stare kołdry, żeby mieć gdzie gości położyć. A co tam, położę się w salonie, oni tak rzadko wdychają powietrze dopiero co strącone przez liście, tak sporadycznie odwiedzają alkoholowe przybytki. Niech ten specjalny dzień będzie dla nich połączony ze specjalną nocą. Już ci wspomniałem, że nie mogę bez ciebie zmrużyć oczu? Przykryję głowę poduszką, to nie usłyszę odgłosów.

III

Jadę do ciebie Julio. W samochodzie panuje cisza, okazało się, że Zbyszek wczoraj zdradził swojego chłopaka z panem Hultajskim. Uwierzysz? Cały mój zachód z odstępowaniem im naszego łóżka… Na szczęście skończyło się na niewinnym pocałunku, ale on, Darek, i tak spędził tę noc pochlipując w łazience. Jak się nazywa, wyjawił mi po chwili rozmowy. Opowiedział mi historię swojego dzieciństwa, momentami wydawało mi się, że jest bohaterem tragicznym, nad którym niczym sęp krąży fatum. Na myśl przychodziły mi też porównania z Prometeuszem, każde kolejne zdarzenie uświadamiało mi jak wiele rzeczy potrafi zalegać człowiekowi na przysłowiowej wątrobie. Skojarzenie z antycznym tytanem stawało się jeszcze pełniejsze.

W dzieciństwie Darek był chłopcem grzecznym, ułożonym, kłaniał się wszystkim sąsiadom i miał wielu przyjaciół. Ojciec umarł gdy miał osiem lat. Matka, jako że nigdy nie potrafiła się nim zaopiekować zostawiła go młodszej siostrze i wyjechała. Od tamtej pory nie utrzymywała kontaktów z nikim z rodziny. Darek prędko dowiedział się, że świat nie musi zawsze wyglądać tak samo. Jego ciotka, Laura, wstąpiła do sekty i po pół roku ożeniła się ze swoją przyjaciółką Odetką. Obie wychowały go na dobrego człowieka, postarały się by rozpoczął naukę, znalazł sobie dziewczynę. Wszystko szło zgodnie z planem, młodzieniec rósł, objawiały się jego nowe talenty, wkrótce, jako nastolatek, założył firmę sprzątającą. Dobrze się uczył, więc został zaproszony do ratusza, gdzie otrzymał specjalne stypendium. Właśnie tam poznał swoją pierwszą miłość.

Na początku znajomości nie wiedział kim jest jego ukochana, podobno była niezwykle tajemnicza. Naturalnie, jak to bywa w tego typu przypadkach, w perspektywie czasu okazała się być, nikim innym jak, córką prezydenta miasta. Spotykali się już dosyć długo a obie matki Darka ubóstwiały jego wybrankę, co tylko przyśpieszyło kolej rzeczy.

Nie pamiętam jak nazywał on ją nazywał, wiem jedynie, że nosiła śmieszne przezwisko, które wyrażało chłopięcy zachwyt nad jej wcześnie ukształtowaną sylwetką. Melona? Miska? W każdym razie coś wiążącego się z piersiami zaczynającego się od M. Tak czy siak dalsze losy pary kochanków były pasmem nieszczęść. Gdy drugi ojciec w tej historii, członek skrajnie prawicowego ugrupowania politycznego, został przedstawiony, znanemu już duetowi Laura-Odeta, wpadł w szał. Za włosy zawlókł córkę do domu. Nasz Romeo czyli Darek nie próbował luzować ojcowskiego uścisku. Cóż, pewnie niektórzy rodzą się bez odwagi, a biorąc pod uwagę to czego mógł nauczyć się w domu, z fizyczną przemocą raczej nie miał nic bliżej.

Związki kobiet wyglądają inaczej, kobieta jest tworem niezwykle harmonicznym, bardziej dba o relacje międzyludzkie niż na przykład potrzebę samorealizacji. Bynajmniej tak twierdził mój rozmówca. Jedyny konflikt, jaki zdarzył się, między sielankową dwójką pań, będący niechcianym owocem zabawy w gilgotki, miał polegać na gryzieniu i szczypaniu. Zatem w pewnym stopniu nie ma się chłopakowi co dziwić, stał jak wryty i obserwował. Jak dla mnie, totalny brak instynktu, ale rzecz jasna, nie zamierzałem go oświecać.

W walkę z najwyższym miejskim urzędnikiem gorliwie wdała się reszta słabszej płci, również będąca świadkiem dantejskiej sceny. Nie przeważyło to jednak szali na korzyść Darka.

Tydzień później miasto zalała fala mężczyzn ostrzyżonych na łyso, demonstracje przeradzały się w starcia z policją i lincze. Flagi z partyjnymi barwami niedoszłego teścia i swata powiewały niczym gałązki na wielkim pniu nieokrzesanego tłumu. Przemawiało też kilku księży i kilku sławnych aktorów. Wszyscy powtarzali te same hasła, które po kilku dniach powszedniały do roli refrenów singli radiofriendly.

Rzecz jasna punktem zapalnym było osobiste doświadczenie wiceprezesa partii, biologicznego sprawcy tak pełnych melonów czy misek… To z jego inicjatywy ulice odbijały teraz słońce zupełnie jakby ziemia próbowała się mu odwdzięczyć łysymi glacami za przeświecone miliardy lat. W geście protestu, na przekór wszystkiemu, matki idealistki trzymając się za ręce wyszły na ulice. Darka nie było w domu, uczył się. Kiedy na zajęciach języka polskiego zadzwonił telefon w szpitalu umierała Odeta, a już Laurę przykrywano pościelą.

Zbyszka poznał tydzień później na kontr-manifestacji, jutro mija siedem lat, odkąd razem kierują działalnością wydawnictwa „suowasuwka”, chwila, chwila – dzisiaj - dzisiaj mija siedem lat.

Kiedy do niewyspanych przez zawodzenie Darka dołączył Zbyszek, był jeszcze zalany w trupa. Jestem pewien, że w jego głowie pod zakładką „wczoraj” kryła się totalna pustka. Jak gdyby nigdy nic przywitał się z partnerem, ale ostentacyjnie odtrącony z zastanowieniem na twarzy powędrował do kuchni. Po awanturze pełnej łez i niemęskich pisków, w milczeniu zapakowaliśmy się do samochodu. Zbyszek wciąż był pijany, toteż za kierownicą usiadł nasz Prometeusz.


- 30.04.2008 -



List do Juli



Ilościowo sprostam. Niech przyjdzie więcej gości, tylko tak żebym mógł rozpoznać po twarzach, która jest facet a który baba. Niekiedy się idzie pogubić z tymi twoimi znajomymi. Mówisz per pani, kobiety wychodzą. Per pan i znikają mężczyźni. Może nie powinienem ich tak tytułować, może to dla nich zbyt wiele i zbyt godnie naraz. Tak czy inaczej piszę do ciebie z jednym prostym przesłaniem. Ilościowo dam radę. Pomieszczę tych cyganów, artystów choćbym miał w każdym z pokoi szukać piątego kąta. Urodziłaś już? Masz wolne biodra? O czym teraz myślisz?

Pytam, ale na pewno wiem, że to już. Po wszystkim. Termin miałaś na drugi tydzień lipca. Trochę się ten list na poczcie zagubił. W pewnym momencie sam się zainteresowałem dlaczego nie jest jeszcze u ciebie, w szpitalu. Powiedzieli mi, że to taka nowa forma strajku. Wysyłają trochę później.

Znasz panią Jasie, listonoszkę. Pogadałem z nią przy tysiącu, od serca. Nawet punktów dałem uzbierać więcej. Za to zwycięstwo, notabene, jej pierwsze, odzyskałem kopertę zachowując podstawowy termin wysłania. Co nieco dopisałem.

Ułożyłem ci wiersze, cały tomik, jednak zmuszony byłem go wyjąć, idąc za namową zwyciężczyni. Podobno zła naczelnikowa powoli zaczęła planować akcję palenia paczek. Rad nie rad zrezygnowałem z poezji. Zanim wyjąłem tę książkę miałem gotowy koncept listu. Jego dalszy ciąg ułożyłem na końcu tomu, na ostatniej stronie. Natrafiłabyś na pozdrowienia i miłosne wyznanie po lekturze sonetów, fraszek, ballad. Żebyś je widziała! Trudno, dam ci jeden, na próbę, resztę zobaczysz jak wrócisz. Na chrzcinach Julki. Tak sobie wykombinowałem. Imię dostanie po mamie.


Julio konwalio Julio raju łąkowych wiatrów
patrzę w twe zdjęcia ruchu się nie mogąc dopatrzeć

mogłabyś do mnie mrugnięciem powieki zadzwonić
słucham ciszy zresztą wiesz nie ma tu telefonu

wyszedłem wczoraj daleko
czułem jak kwiaty tęsknią

twoje miejsca znajdowałem
mgłą wiejską jak nawdychany

przewróciłem oczy obudził mnie pusty
szpitalny i mokry przeciąg że wrócisz

czeka łąka a i ja za nią w letargu
zrywam plątam ci z niej powrotu sen barwny


To by było na tyle. Wiedz, że każdą ilość przyjmie nasz domek. Rozłożę stoły. Długo cię nie ma, czasem myślę, że zdążyłbym zbudować nowy. Ucałuj maleństwo. Przyjeżdżaj prędko.


- 24.04.2008 -


Kosmiczne przypadki\ rozdział II\Małe bestyjki i wielkie bestie




Ludzie to małe bestyjki i wielkie bestie, sceptycznie i mimowolnie wystawione do życia w grupach. Nie zaopatrzone w uśmiechy armie borykające się wewnętrznymi brakami i pustką. Mędrcy, filozofowie, wielcy uczeni. Natura byłaby jednak niesprawiedliwa gdyby nie uzupełniała mórz powszechnego geniuszu jednostkami o rozumie Kubusia Puchatka czy lalki Barbie, które o dziwo potrafią sobie świetnie radzić z niedosytem…
Siedziała za wielkim skórzanym kółkiem, raz po raz uderzając pięścią w klakson z impetem trzęsienia Ziemi. W jej lewej dłoni spoczywała monstrualna bułka, która średnio co półtorej minuty oddawała swoje miejsce lurowatej, gorącej czekoladzie by po kilku solidnych łykach powrócić w objęcia królowej szos… Szynka, wszędzie ta szynka, czułem ją od drzwi przez szyby, aż do szarego, twardego oparcia. Nawet mój sąsiad, siedzący tuż obok zaczynał przesiąkać słodkawą wonią mięsa. Po przejechaniu nieco ponad połowy dystansu, jaki dzielił moje miejsce pracy od upragnionego domu, doszedłem do wniosku, że cały autobus był jedną, gigantyczną, wędrowną rzeźnią. „Zwariowałem!”- pomyślałem, ale było już najwyraźniej za późno. Przed oczami majaczyły mi sylwetki rozpłatanych zwierząt swobodnie zwisające z gumowych pętelek, które w normalnych warunkach służą pasażerom za uchwyty. Nawet piękna ciemnowłosa dziewczyna wyglądała teraz jak kilkadziesiąt kilo krakowskiej pozlepianej w dziwne kształty przy pomocy smalcu. Zerknąłem w stronę przedniej szyby, pojazd prowadziła ta sama kobieta z charakterystycznymi wąsikami pod nosem. Ona jedna nie zamieniwszy się w żadne podroby, wątróbki czy piersi, siedziała tam niezmiennie pogryzając kolejną grahamkę.
Dopiero co zostałem wyrzucony z pracy, przez japoński program komputerowy* a już zaczynam wariować! Nauczony wieloletnimi doświadczeniami „epoki miłości i pokoju” podjąłem szybką decyzję o opuszczeniu pojazdu.
- Przepraszam bardzo- wydyszałem z bólem, próbując choć przez chwilę złapać kontakt wzrokowy z otłuszczonym salcesonem, zagradzającym mi drogę do wyjścia. Podniosłem teczkę na wysokość kolan i używszy jej jako tarczy ostrożnie przesmyknąłem obok ociekającego panierką kotleta. Po raz kolejny popatrzyłem w stronę kabiny motorniczego, lustro wciąż pokazywało tę samą puszystą sylwetkę, opasaną niebieskim mundurem MPK, tym razem jednak patrzyła wprost na mnie. Inni, do niedawna pospolici obywatele, również zdawali się odwracać swoje sztywne korpusy i zbliżać do drzwi przed, którymi stałem. „Lucy In the sky with diamonds” nie wiedzieć skąd dochodziły mnie dźwięki znanego refrenu, wyjrzałem przez szybę, kierowniczka sunęła właśnie przez sam środek niezwykle ruchliwego skrzyżowania z zawrotną prędkością pokonując kolejne metry.
W tej samej chwili gdzieś po przeciwnej stronie niewielkiego autobusu coś huknęło. Krakowska, podwawelska wędzona, mielone, schab- wszystko, łącznie ze mną, momentalnie znalazło się na podłodze. Rozległ się nieprzewidywalny hejnał syren samochodowych, zupełnie jakby wszystkie auta w promieniu stu metrów zareagowały na polecenie niewidzialnego dyrygenta. Leżałem jak zahipnotyzowany, skupiony na otaczających mnie dźwiękach. Podniesienie powiek właśnie teraz, po tym co widziałem jeszcze przed kilkoma sekundami, w całym moim zdziwieniu, szoku i bałaganie, który zaprzątał moje myśli zdawało się być nie lada wyzwaniem. Tak czy inaczej postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę i czym prędzej zweryfikować fantasmagoryczne wnętrzności pojazdu. Ani śladu mięsiwa? Tak! Powietrze przecinał huk piły strażackiej właśnie zatapianej w drzwiach. Pan w czarnym mundurze niestrudzenie gestykulował, a z tego co zdążyłem wyłapać gdy złowroga maszyna umilkła, zrozumiałem tylko „Pozamykajcie oczy!”. Jaka mogła być moja reakcja „Akurat! Co to, to nie!” pomyślałem i w obawie przed powrotem do irrealnej masarni podróżnej postanowiłem nawet nie mrugać. Od momentu kiedy zorientowałem się, że mój niedawny sąsiad jest znów bardziej podobny do mnie niż do świńskich trzewi, szczęście nie schodziło mi z ust. Zakładając, iż pozostali pasażerowie nie stali by z założonymi rękami w obliczu przemiany w artykuły przemysłu mięsnego wywnioskowałem, że owo złowrogie zaćmienie dotknęło jedynie mnie.
Śmiałem się jak paranoik, napotykając nieświadome mojej przygody twarze poranionych i poturbowanych towarzyszy niedoli, u niektórych z nich mój dobry humor zdawał się nawet budzić pogardę. Co więcej niedawny sekundant w pokonywaniu miejskich przystanków, wysoki szczupły blondyn obsypywał mnie badawczymi spojrzeniami, w których przebrzmiewały na przemian strach, troska, wstręt i oskarżycielska podejrzliwość – „jeden człowiek biorący mnie za szaleńca, drugi, trzeci, co tam…”- pomyślałem i nie mogąc powstrzymać twarzy od spazmów radości i wyszedłem przez rozcięte już wyjście z pojazdu. Moja mimika wyczyniała cuda kiedy dziękowałem sanitariuszowi za herbatę, z ciężkim potem zdołałem przekonać go, że nic mi nie jest, poza niewielkim rozcięciem na czole, którego pewnie nie odczułbym gdyby nie krew obficie spływająca po moim niewielkim nosie.
Nagle zdałem sobie sprawę, że moje palce kurczowo wpijają się w jakiś przedmiot, sądząc po dotyku była to tekturka obszyta jakimś szorstkim materiałem. Ze wszystkich sił próbowałem umiejscowić rzecz w przestrzeni i czasie, byłem prawie pewien, że nie posiadam nic w dotyku przypominającego zbitek sztruksu z zamszem, lub odwrotnie. Ponieważ z przykazu lekarza pogotowia nie mogłem schylać głowy przez około pół godziny, pewnym ruchem uniosłem dłonie i jak filozof doznając nagłej iluminacji zakrzyknąłem z uniesieniem. Co prawda rozlegający się głos nie ułożył się w żadne słowo, ale gdyby tak było zapewne wrzasnąłbym coś w stylu Archimedesowej Eureki. Przed oczami miałem szary zamszowy bucik z czarnym, śmiesznie odstającym od całości obcasem… Niemal z prędkością światła moja podświadomość dopasowała go do popielatego płaszczyka czarownej brunetki z czerwono-żółtej maszyny. Idąc dalej tropem przepięknych widoków i świetlanej przyszłości, doszedłem do wniosku, iż niezwłocznie powinienem odnaleźć właścicielkę i zamienić z nią parę słów o „gubieniu obuwia”. Nie musiałem szukać długo, odurzająca urodą kobieta stała o pięć metrów ode mnie tłumacząc coś zapamiętale funkcjonariuszom drogówki. Jako ,że nienawidzę odbywać tak „ważnych rozmów” przy świadkach, odczekałem z cierpliwością wilka odmierzającego sekundy do drzemki pasterza. Moja owca została sama po nieco ponad minucie żarliwej konwersacji. Postanowiłem zacząć jak dżentelmen, („przepraszam panią bardzo czy oby nie zgubiła pani…”) ale z moich ust już wydobywało się zadziorne:

- Koleżanko, mam pewną sprawę…-zacząłem z energią dorównującą poziomem niejednej elektrowni, no tak… zacząłem i jeszcze w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że będąc bezgranicznie pewnym swoich umiejętności designerskich i stylistycznych nie wziąłem pod uwagę ewentualnej pomyłki. Zanim więc zdążyłem dopowiedzieć cokolwiek o istocie sprawy, szybko rzuciłem wzrok na nogi smukłej piękności, były gładkie i napięte niczym wielkie nogi kulturysty, ale ku mojemu zdziwieniu na filigranowych stópkach baletnicy spoczywały już czarne jak węgiel, wysokie szpilki. Po kilku sekundach milczenia z zadumy nad treścią rozpoczętego zdania wyrwał mnie subtelny, kojący uszy spokojną barwą alt.
- Słucham, kolego. – na jej nieco owalnej, słodkiej, prawie dziewczęcej buzi pojawiły się nuty rozbawienia.
- To znaczy… właściwie to… myślałem, znalazłem but, czyjś, zupełnie nie wiem do kogo należy… w autobusie… pasowałby ci do kurtki - spojrzałem na srebrnoszare rękawy, potem skierowałem wzrok wyżej, patrzyłem teraz prosto w jej oczy, byłem tak blisko, że w błękicie wąskich tęczówek mógłbym bez problemu rozpoznać własne odbicie. Musiałem wyglądać tragicznie: opatrunek na głowie, damski but w rękach z koszulą skąpaną we krwi – szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Cóż teraz było mi to zupełnie bez różnicy, a zdawszy sobie sprawę jaką gafę właśnie popełniłem, chciałem czym prędzej załagodzić sytuację, gdy nagle moim lewym ramieniem coś wstrząsnęło, z tak tytaniczną siłą, że prawie runąłbym na ziemię. Kiedy później zerknąłem na chodnik, wciąż pokryty kawałkami szkła odczułem niewyobrażalną ulgę że to się nie stało. Tak czy inaczej stałem teraz oko w oko z szeroką jak delta Amazonki i niesymetryczną jak szlaczki zerówkowiczów automobilistką, a zapach mięsa aż zawrócił mi w głowie. Zabawa w księcia i kopciuszka była skończona co stało się jasne gdy sprawiające wrażenie nigdy nie spoczywającego, łakome monstrum oznajmiło:
- Proszę pana, proszę mi oddać mojego buta, jak pan to sobie wyobraża- wycedziła wskazując otwartymi dłońmi na niebotyczne stopy, które, jeśli jakimś cudem pasowały do mikroskopijnego pantofelka, musiały być ogromnie kurczliwe. Nie mówiąc nic więcej porwała mi z rąk delikatne obuwie obróciła się gwałtownie o bliski 180 stopni kąt i zniknęła za zabierającą pasażerów do szpitala karetką. Na koniec kolejny raz doszukałem się ciepłego, przyciągającego spojrzenia panny w siwej budrysówce, a spostrzegłszy jej pełny uśmiech odwzajemniałem go światu jeszcze długo potem. Ludzie to małe bestyjki i wielkie bestie, pech chciał, że tym razem trafiłem na drugą z możliwości. Tego samego dnia poprzysięgłem sobie dozgonny wegetarianizm, spoglądając w głębokie uliczki zza okna erki, która z jakiejś przyczyny wiozła mnie do szpitala, zastanawiałem się czemu to wszystko, komplet fantazyjnych istotek i ogół środowiska w całej swojej banalności funkcjonuje w tak złożony i skomplikowany sposób.


- 19.04.2007 -



Kosmiczne przypadki - rozdział I






internetowy spowiednik robotyczny


Podobno niektórzy ludzie potrafią przewidywać złe rzeczy i w porę uciekać od tragedii, w moim przypadku mechanizm ten działał połowicznie, co znaczy mniej więcej tyle, że posiadałem receptory nieszczęść, zupełnie nie reagując na bodźce.
Tego dnia wstałem lewą nogą, pewnie robiłem to zawsze, ale wtedy wyraźnie to zauważyłem. Automatyzm ruchów człowieka zwiększa się proporcjonalnie do ilości alkoholu, który właśnie spożył. Dwie godziny spóźnienia, to chyba mój rekord. Zapomniałem nastawić budzika, w imprezowych warunkach zdarzało mi się to dosyć często. Zanim wyruszyłem do pracy, rzuciłem jeszcze okiem na duży pokój w poszukiwaniu przyjaciół, którzy po moim wyjściu mogliby zająć się monstrualnym bałaganem, wynikiem cztero-dniowej, zbiorowej kontemplacji zawartości mojego barku. Niestety jak to mówią: „Przyjaciół poznaje się w biedzie”. Nawet kuchnia świeciła pustkami. Nagle, jak piorun z jasnego nieba, spadło na mnie, że właśnie dziś nasza firma przeprowadza jakieś specjalne szkolenie, obowiązkowe dla wszystkich pracowników. Zaraz, zaraz, ale skąd ja to wiem? Porozglądałem się dookoła w nadziei, że znajdę coś co pomoże mi zrozumieć więcej. Intuicja podpowiadała, że jestem bardzo blisko źródła mojego niepokoju. Wciąż byłem na wpół świadomy. Odwróciłem się po raz kolejny: „Bingo!”- na szczęście ktoś był na tyle życzliwy i napisał mi wiadomość na drzwiach lodówki .
„Marek, dzwonił twój szef masz jakąś ważną sprawę w pracy, gala czy coś, nie wiem, ale gość mówił, że wolałby abyś wpadł wcześniej. Jacha”
Oblały mnie ciarki. Gala? Przecież nie zdążyłem odebrać rzeczy z pralni. Popatrzyłem w lustro: totalny marazm, potargane włosy, szminka na koszuli, szyja sina od malinek. „Nieźle się bawiłem” pomyślałem uśmiechając się ponuro, wyglądałem jak gówno i pewnie tak samo pachniałem.
Kiedy już dotarłem na miejsce osłupiałem z wrażenia. Nad głównym wejściem do budynku wisiał transparent, starannie otoczony tysiącem różowych baloników. Kosmiczna czcionka zdawała się zlewać tworząc surrealistyczne kształty, napis głosił: „INTERNETOWY SPOWIEDNIK ROBOTYCZNY”.
- Co to kurwa jest?- mruknąłem pod nosem, nadal wpatrując się w zagadkowy billboard.
- Nie mam pojęcia, ale już mi się podoba…- zagrzmiał wysoki głosik tuż za moimi plecami. Nie musiałem się nawet oglądać, ten skrzeczący samogłoskami, przeamerykanizowany gwizd byłem w stanie rozpoznać z odległości stu metrów. Marla. Marla Kostrzewski tak właśnie nazywała się esencja moich niepowodzeń, mój kat i najgorliwszy prorok moich upadków.
Kto w tym kraju zmienia sobie imię z Marlena na Marla? Kto zamiast odmienić nazwisko i przystosować je do swojej płci celowo zostawia je tak aby końcówka brzmiała „ski” a nie „ska”? Odpowiedź jest prosta i pałęta się za mną już od początku studiów. Marla była moją główną konkurentką do fotela wice prezesa Agencji Reklamowej Klawa Reklama, konkurentką, której z racji posiadania genitaliów nigdy nie byłem w stanie przebić. I Nigdy nie będę, mam nadzieje. Po krótkiej wymianie myśli, subtelnym wpleceniu w nie wzajemnych obelg, ruszyliśmy każde w swoją stronę.
W drzwiach do gabinetu spotkałem czekającego Kamila, mojego jedynego tutaj prawdziwego i odwiecznego towarzysza broni, który wytłumaczył mi o co chodzi w akcji „INTERNETOWY SPOWIEDNIK ROBOTYCZNY”.
- Wiesz Dowej, to zupełnie proste.- wycedził z solidnym kawałkiem pączka w ustach- Przynieśli nam specjalny komputer, który ma za zadanie sprawdzić na ile zaszkodzisz, a na ile przyczynisz się do rozwoju agencji.
Tego dnia uśmiech nie schodził mu z ust.
-To co w tej chwili zrobisz, zależy tylko od ciebie- mówił Kamil kontynuując swój wywód- ale wiedz jedno staruszek Wiesław wyleje cię na zbity pysk jeśli nie wyznasz swoich grzechów i nie wprowadzisz swoich danych do tej czarnej skrzynki czekającej tylko by ocenić twoją dotychczasową karierę i kreatywność…
- To ty już to widziałeś? – spytałem.
- Nie- odpowiedział dziwnym, nieobecnym tonem – Ja, to są tylko moje wyobrażenia…- urwał szybko, z przekonaniem dodając:
- Osiągniesz czyste sumienie, równowagę moralną i zaufanie Wiesława, to zupełnie normalne, że się stresujesz, ale bez przesady.
- Poczekaj…ale jak?- zająknąłem.
- Wiesz sam tego dokładnie nie wiem, to jakiś nowy wynalazek Japończyków czy coś…Podobno w samym Tokio wylali z dwa tysiące ludzi z Toyoty, Nissana i innych takich…
Nigdy nie byłem patriotą, nigdy też nie przywiązywałem wagi do rzeczy które robię i do szyldów, pod którymi przychodzi mi je robić, ale coś wewnątrz mnie nie zważając na nic krzyknęło, krzykiem pełnym wyrzutów jak spojrzenie żebraka. Kurwa czy ja zawsze muszę być sam sobie winien. Nie potrafiłem wykrztusić z siebie słowa.
- No i co tak milczysz? Świat się zmienia teraz każdy chce osiągać sukcesy na rynku. Ty wiesz ile Wiesio wybulił kasy, żeby nas przebadali?
- Mówiłeś, że to konfesjonał…- spokojnie wymamrotałem. Na twarzy Kamila malowało się zdziwienie wymieszane z prawie niedostrzegalnymi spazmami śmiechu.- konfesjonał i badanie?
- Oj ty akurat nie masz się czego obawiać!- rzucił zmęczony moimi pytaniami, odwracając się za jedną z sekretarek, był typem Casanovy, non-stop flirtował z kim się dało, wszystko wiedział pierwszy, a więc przyjaźń z nim, nie licząc drobnych incydentów, miała niemal same korzyści. Jak wszyscy pracownicy, dzisiejszego dnia zwolnieni z obowiązków, wzięliśmy numerki od pięknej japonki stojącej w holu i udaliśmy się pewnym krokiem na sam początek długiej kolejki ciągnącej się aż pod gabinet Wiesława, mojego szefa. Wyprzedzając drugą dziesiątkę, w skład której wchodzili między innymi techniczni, operatorzy i tłumacz hiszpańskiego, zauważyliśmy, że kolejka stoi w miejscu, a sam staruszek Wiesiu stojąc z ramionami wspartymi na biodrach wyraźnie na coś czeka. Już wpychaliśmy się między Elizę z obsługi klienta a Wysokiego Dudka, speca od animacji, zauważyłem, że wszyscy łącznie z Kamilem patrzą na mnie z rozbawieniem, zupełnie jakbym miał na sobie okulary ze sztucznym nosem lub inny podobnie śmieszny gadżet. Przez moment pomyślałem, że może nie zmyłem całej szminki, albo golf zakrywający ślady po wczorajszych ekscesach zsunął się zbyt nisko. Nie była to jednak, żadna z rzeczy, które przychodziły mi do głowy, już miałem zapytać Kamila o co chodzi gdy, w holu zagrzmiał niezrozumiale wzburzony bas Wiesia. On również wyglądał na rozbawionego sytuacją.
- Dowej gdzie ty się pchasz?- usłyszałem i olśniony hukiem potęgowanym przez nienaturalne echo, widocznie jeszcze byłem pijany, przestałem szarpać się z Elizą o miejsce.
- Przepraszam szefie już idę na koniec.- rzuciłem i klepiąc rechoczącą już wniebogłosy Elizę po ramieniu dodałem- przepraszam.
- Chwila Dowej! Teraz twoja kolej!- ryknął już śmiertelnie poważny staruszek. To co robiła jego krtań było nie do opisania, zupełnie jakby ktoś włożył mu do gardła mikrofon i przystawił mi do ucha kolumny. Cały dygotałem, po mimo faktu iż byłem jednym z najbardziej lubianych przez szefa pracowników. Więc jednak wchodziliśmy według określonej hierarchii?
Gdy wchodziłem do gabinetu naszego czcigodnego CEO, Wiesław obdarzył mnie uśmiechem i poklepał po plecach. Popatrzyłem na biurko szefa, a więc rzekomy spowiednik to najzwyklejszy program komputerowy? Może cały ten ambaras o nic, zawsze mogę przecież wpisać nieprawdę. Jak się później okazało nie mogłem. Po minucie byłem już dokładnie poinstruowany jak się spowiadać z czego i w jakim celu. Na początku z ambiwalentnymi uczuciami ostentacyjnie demonstrując sztuczne do granic możliwości rozbawienie trywialnie wstukałem w odpowiednie miejsca swoje dane i wypełniłem obszerną ankietę dotyczącą charakteru mojej pracy i oceny funkcjonowania agencji. Czułem się jak ktoś kto z nie znanych bliżej powodów dobrowolnie zgodził się na przetestowanie nowej broni chemicznej i właśnie podpisuje swój wyrok. Jedyną myślą, która mnie pocieszała było to, że wszyscy czekali na mnie, nawet Marla, która zajmowała pierwszą pozycję w kolejce musiała przełknąć mój tryumf. Please wait, loadnig…Robot też musiał zebrać myśli, zaczynał się rachunek sumienia.
Zorientowawszy się, iż w nie wyjaśniony dotąd sposób odebrano mi możliwość oszustwa, w głowie konstruowałem pytania, które miałbym zadać japońskiemu doktorowi siedzącemu po mojej prawej stronie. Po wielu próbach doszedłem do wniosku, że nie sposób zapytać „dlaczego nie mogę skłamać?” bez równoczesnego wyjawiania moich złych zamiarów. „Przecież tylko praca!” pomyślałem biorąc się w garść. Wypisałem wszystko. Cały ten zapierdolony w dupę libertynizm epoki, który jakimś cudem wpadł mi w ręce przez wszystkie lata mojej pracy tutaj. Zaczynając od mandatów - tych niezapłaconych, przez rozliczne występki z lekkimi narkotykami w tle, po łamanie praw autorskich. Grzech w świetle monitora wygląda całkiem inaczej, Bóg zwyczajnie leje na wszystkie te opinie z Allegro, wypowiedzi na forach dla podartystów i rozsyłanie wirusów przez gadu-gadu. Z nim było inaczej. Wirtualny kapłan, czymkolwiek był, stał gdzieś tam, pod drugiej stronie machiny zdematerializowany co chwile utwierdzając mnie w przekonaniu, że nieprzerwanie spogląda mi w konto i studiuje historie odwiedzonych przeze mnie stron internetowych.
Maniakalnym zadowoleniem kwituje odbiór nielegalnej pornografii „pobranej bez zgody producenta” ze strony o komicznej nazwie MisiuPysiu.com. Chciałbym chociaż na moment dorwać tego wesołkowatego skurwysyna, który kazał mi tu przyjść motywując propozycję osiągnięciem czystego sumienia, równowagi moralnej i zaufania – nic z tego Kamil pewnie flirtował sobie spokojnie z Elizą, dryfując w głębokiej nieświadomości problemu z jakim się w tej chwili mierzyłem.
Szef stał nade mną, czułem jego wzrok utkwiony między czarnymi literami rozpisanymi na klawiaturze, po której w tym momencie swobodnie wędrowały moje palce. Teraz kiedy i on pozna wszystkie moje wybryki, nigdy więcej nie da mi wolnej ręki w żadnej dziedzinie mającej jakikolwiek związek z kontaktami międzyludzkimi. Ba! Być może nawet odeśle mnie prosto do więzienia.


- 10.02.2007 -



Filozoficzny topielec



Topiła się z gracją, jej tymczasowe, podwodne wymachy były zaledwie efektem niezliczonych rozterek i problemów. Przed skokiem poprosiła nas, żebyśmy udali się z powrotem do ośrodka, do którego przynależała plaża. Rozebrała się, pewnie chce wymusić akceptację przynajmniej na znalazcy swoich przyszłych zwłok. „Nie zamierzam na to patrzeć” wybełkotał któryś z przyjaciół po czym z właściwą chyba tylko zerówkowiczom egzaltacją rzucił grupie stanowczy zew, który do złudzenia imitował rozkaz:
-Chodźmy stąd!
Reszta grupy złożona, w większości ze zgrabnych dziewcząt o oskarżającej urodzie modelek, poczęła gorączkowo przytakiwać nowo obranemu dowódcy. Po zaledwie minucie plaża była pusta. W pierwszej chwili nie dowierzałem martwocie własnego ciała, nie podążałem za zniesmaczoną, jednolicie podrygującą głowami dziesiątką. Mało tego wyrażałem sprzeciw jej konformistycznemu charakterowi. Moje bose stopy były nadal wbite w pierwsze deski mola, podczas gdy depresyjna nagość pieściła teraz jego przeciwległy kraniec. Uzasadnienie, że przecież jestem mężczyzną i może to właśnie golizna zatrzymała mnie w posągowym immobilizmie, wykradło się z mózgu równie szybko jak się w nim pojawiło. Smutek drugiej osoby rzadko bywa bodźcem seksualnym, a moje oczy utkwione były właśnie w jego najszczersze ucieleśnienie. Co więcej zamiast owej oczekiwanej przez większość z państwa erotyki, przeszywał mnie jakiś żal, nieostrożnie graniczący z bólem gardła. Skoczyła.

Topiła się na siłę, ruchami wprawnej pływaczki, która gdy raz nauczy się utrzymywać na wodzie nie jest już w stanie porzucić swojej zdolności. Nurkowała pod naporem łez, ciężkie wzdychanie i czkanie oczyściło płuca z resztki dzisiejszych wyładowań atmosferycznych – tego ranka pioruny waliły bez namysłu i zostawiły w powietrzu ostrą woń pieprzu.
Powodów dla których warto było spróbować wypić jezioro było od groma. Poczynając od niezłomnego kaca, a kończąc na, grasującej pod czaszką, macierzystej głupocie… Ale czy idioci popełniają samobójstwa przez własny idiotyzm ? Oczywiście, że nie! Tego rodzaju pobudki bezapelacyjne zanegowałyby ich ograniczenia. Największy sofizmat świata głosi, że lepiej być żywym imbecylem niż martwym mędrcem. Ona jednak, filozoficzny topielec, odległy i bezludny koniec mola, nigdy nie sprawiała wrażenia kretynki (o ile to stwierdzenie nie kłuci się z wymogami konkursu, w którym wraz z innymi lalkami brała udział). Nie rozmawialiśmy ze sobą, toteż pozostawało mi zaledwie dumanie nad psychicznym zdrowiem przyszłej miss. Teraz kiedy z niewątpliwą premedytacją oddała skok trudno byłoby ją namówić do powrotu.

Topiła jasne, całkowicie odarte z wiatru ,włosy najgłębiej jak mogła, a mimo to blond czupryna jakby osiadła na mieliźnie. Mentalnie, ale również fizycznie, brodziła cztery metry nad dnem. Nagle, zapewne kątem oka, spostrzegła moje spojrzenie, w którym ambiwalentnie pobłyskiwał dryg kinowego widza i pod jego badawczym naciskiem rozłożyła się na tafli, twarzą w dół. W tym momencie słodka, rozgrzana popołudniem woda, w której towarzystwie urlop zamieniał się w minimalistyczną wersją wniebowzięcia, zaczęła wylatywać mi przez dziurki w nosie, jej poziom nieuchronnie sięgnął by uszu, ba, nawet zatopił mózg, gdybym nie podjął ostatecznej decyzji. Z chwilą gdy świadomie przestała się ruszać, ponownie nawiedził mnie znamienity ból gardła, który do tego dnia pojawiał się rzadko, jeśli nie wcale. Utonięcie pod żadnym pozorem nie jest prostą sprawą zwłaszcza, że sam Weltschmerz nie jest jeszcze w stanie rozstrzygnąć sprawy. Ale z takim uporem i w ten sposób mógł zatonąć każdy, co gorsza nie byłem do końca przekonany czy będę w stanie zauważyć krytyczny punkt i wyciągnąć ją w porę – bo jak zdążyłem wspomnieć: powziąłem decyzję o misji ratunkowej.


Topiła się chytrze, powoli, jej fałszywa stagnacja była formą przebiegłości, a zarzucany falami brak garderoby, przynętą. Znalazłem się w istnie patowym położeniu, ponieważ ostatkiem starań pragnąłem zachować dziewiczą postawę odbiorcy tej sztuki, odrażało mnie jej współtworzenie. Miałem nadzieję, że owa upadła, a nawet umierająca, anielica nie liczy na zbawienie z moich rąk. Nadzieja to jednak ciężko upośledzona dama (nie bez powodu nazywa się ją matką głupich) dlatego nie zamierzałem zostać jej ofiarą. Inna pani, intuicja, podpowiadała mi natomiast rzecz następującą: „poczekaj, przypatrz się jeszcze, a wtedy owa ślicznotka, zrozumie, że masz zamiar wygrać tę partię! Sama wyjdzie z wody, a ty będziesz miał suche, a może raczej umyte dłonie!” Jakkolwiek mądre były to rady, uderzały o muliste dno z impetem głazów. Nie zamierzałem słuchać kobiety, ostatecznie to jedna z nich bezwstydnie demonstrowała mi aktualnie własne słabości. Bez dalszych ceregieli wyczułem, że moja , wciąż nieruchoma, wilgotna famme fatale, liczy tylko na mnie. Sekundy mijały - rozmyślałem. Cóż, życie to nie mecz szachów, nie przegrywa się niczego ratując kogoś od śmierci. Skoro jednak znalazła się kolejna doradczyni (same baby! Sic!), jak się okazuje z najdłuższym stażem na tej planecie, postanowiłem z demokratyczną cierpliwością wysłuchać, co ma do powiedzenia. Trzecia humanistka, Natura (podobnie jak nadzieja nazywana matką – z tym, że nikt nie zna IQ jej dziatwy) od małego jest niesprawiedliwą stronniczką zwycięzców, dlatego też usiadłszy po turecku, tym razem na ostatnich fragmentach mostku, zamiast dawać wyraz gotowości do pomocy, forsowałem kolejne żeńskie argumenty. „Zostaw ją! Nie pchaj się tam gdzie cię nie potrzebują!” zapętliło się niczym suflerski podszept na tanim spektaklu. „Jeśli jest zdrowa, potrzebna, jeśli ma zostać wybrana i wygrać, wygramoli się na brzeg o własnych siłach. Nie chcemy słabych ogniw. Lichość jednostki płoszy ewolucje! Trzymaj się od niej z daleka, albo skocz i utop się razem z nią!” Czułem się jak narzędzie zbrodni, nóż (czy może lepiej: woda) w rękach feministycznej bojówki oczyszczającej swoje szeregi. Byłem męczennikiem bez płetw, chłopcem do bicia, młodszym bratem Otyli Jędrzejczak, ale mimo to obecnego układu zamieniłbym na żaden inny, a już na pewno na wyłożone solidarną aprobatą fizjonomie pozostałych kandydatek.

Topiła się coraz wolniej, rozleniwiona bezwonną cieczą. Topiła się resztkami zapału, resztkami energii. Topiła się w mojej świadomości, nie zważając na opinie trójcy rzeczoznawców. Topiła się swoim oddechem, topiła się brakiem oddechu, topiła się przewidując miny policyjnych biegłych i podpisy na aktach zgonu. Czas mijał, szczerze mówiąc nie ruszała się już od przeszło minuty, (czego nie pisałem wcześniej z obawy przed koniecznością wysuwania przedwczesnych prognoz na temat finału) ból gardła potwornie nasilił się, transformował do wyrzutów sumienia i pozjadał wszelką polemikę. „Jeśli ona nie żyje, to znaczy jeśli zdołała się utopić na moich oczach, a ja nic z tym nie zrobiłem”. Ta myśl przeraziła mnie, wskoczyłem do wody, bynajmniej nie po to żeby sprawdzić jej puls - zamierzałem pójść w jej ślady. Rozlałem się na powierzchni prześwietlając zaciemnione odmęty i choć nie byłem do końca pewny jej śmierci, wypatrywałem zmartwychwstania.
Czekałem ufając, że ona uratuje mnie pierwsza, boje się śmierci, bardziej jej niż swojej, może jednak zesztywniejemy równocześnie, utrzymamy ten remis do końca, a następnie w pojednawczym uścisku szachistów wybierzemy się do pierwszego, lepszego Hadesu na kawę, gdzie taki impas zapewne zostanie dobrze przyjęty.


- 4.08.2007 -


Animal planet 2




Jak co południe odkręciliśmy wszystkie krany w domu, zeszliśmy do piwnicy i ułożywszy się wygodnie w fotelach czekaliśmy. Najpierw wylewał zlew, choć nieco pojemniejszy od łazienkowej umywalki (może po prostu był już w jakimś stopniu zapchany resztkami jedzenia, których nie mieliśmy ochoty wyrzucać do śmietnika?) po zlewie przezroczystymi strugami zanosiła się umywalka, po tej zaś przychodziła kolej wanny. Prysznic ustawialiśmy bezpośrednio na podłodze, jako że w innym wypadku, tak drogocenna dla nas ciecz zdążyłaby zniknąć w odpływie.
W czas tej sztucznej powodzi, wyłączaliśmy korki a wszystkie sprzęty które mogły ulec jakiejkolwiek awarii w kontakcie z h2O wynosiliśmy na piętro; nieraz zdarzało się zapomnieć tego czy owego, jednak na ogół cechowała nas aptekarska pamięć.
Kiedy pokrytą kafelkami i marmurowymi płytkami podłogę parteru przykrywała pierwsza, podobna raczej plamie z soku niż powodzi, fala, rzucaliśmy sobie parę podekscytowanych spojrzeń. Oczywiście siedząc w piwnicy nie mogliśmy tego widzieć – słyszeliśmy. Słuch, cała zabawa opierała się właśnie na nim. W imię doznań czwórki naszych uszu, w imię ich autonomicznej, niemniej obejmującej całe ciało (a i ducha) przyjemności praktykowaliśmy ten rytuał ranek w ranek od stu dwudziestu siedmiu dni, to jest odkąd pierwszy raz poznaliśmy moc tego typu oswojonych jezior.
Siedzimy zatem wciskając kręgosłupy w zielono-brązowe, sztruksowe obicia foteli, a hydro nie próżnując wzbiera, szeleści; zaczyna się koncert.

Nigdy nie śmiałbym przerwać tej przewiniętej jakąś intymnością wodnej partytury, acz ten dzień był nietypowy, uświadomiłem to sobie właśnie teraz, kiedy egzoterycznie stałem na kraju już mając oddać się owej melomańskiej rozkoszy.

- wiesz wygoglowałem się dzisiaj. – rzuciłem nie wiedząc do końca w jakim celu.
- i co dużo poleciało?
- co? Co ty? gogle, Internet, wyszukiwanie… - najwidoczniej droczyła się ze mną
- co ci wyskoczyło?
- nie wykorzystałem karnego we wczorajszym meczu, jestem w kilku samorządach szkolnych, w łodzi zajmuję stołek menadżera w dochodowym przedsiębiorstwie usługowym… - odparłem bez zająknięcia, starannie ważąc sylaby, akcenty tudzież pauzy.
- a sobą nie jesteś?
- nie na pierwszej stronie – brutalna prawda kąsała mnie w napięte bez potrzeby łydki.
- chciałbyś mnie wygoglować?
- myślałem, że nie jesteś w nastroju…- i ja się podroczę.
- gogle Internet wyszukiwanie?
- myślę że ty byłabyś tylko sobą… masz rzadkie imię, masz pseudonimy artystyczne, tytuły dzieł, nagrody… - w istocie, przynajmniej jedno z dwojga…
- ostatecznie nikt nie będzie mnie znieważał niestrzeżonymi jedenastkami
- znajdę tego skurwysyna i każę zmienić nazwisko! – wypaliłem zupełnie niepotrzebnie, a moje wnętrze zapłonęło wulgarnym uśmieszkiem.
- na pewno posłucha.
- nie kpij – kontynuowałem chichot w interieur
- znajdź sobie ksywkę, napisz powieść, wyślij gdzieś…
- powieść? O czym? – nie pierwszy raz namawia mnie do tego, każdy pretekst wydaje się odpowiednim by przemalować powieścią.
- o tym. o tym, że codziennie słuchasz lejącej się po schodach wody, o tym, że robisz to w moim towarzystwie, o tym o czym rozmawiamy i dlaczego dzisiaj rozmawiamy zamiast słuchać jak zawsze.
- nie wiem dlaczego – zastanawiało mnie to od sekundy, w której przerwałem powszednią nam ciszę.
- skoro nie wiesz to na powieść raczej liczyć nie możesz/może dramat/wiersz/opowiadanie?
- dlaczego rozmawiamy?
- więc jednak interesuje cię powieść?
- nie, po prostu nigdy nie rozmawiamy tutaj, o tej porze.
- więc twoim zdaniem rządzą nami jakieś reguły
- teraz rozmawiamy żeby udowodnić że nie rządzą?
- wciąż pachniesz epiką
- ty wciąż mówisz
- i ty
- słuchajmy, za chwilę trzeba będzie zakręcić – przesadziłem, to przecież wciąż jeszcze początek manewrów.
- wiesz, nie mam na to ochoty, już nie słyszę w tym melodii, już mi się to nie podoba.
- co teraz?
- wygogluję coś co do mnie pasuje
- wedle jakich kryteriów? – znów się nabija, podłapała goglowanie.
- wedle instynktu
- byle nie był to silnie umięśniony artysta plastyk – takich lubisz najbardziej, sam po części jestem przykładem tego opisu.
- nie chodzi przecież o osobę, chyba, że utożsamiasz się z tym – wskazuje strugi kranówy, która właśnie oszkliła schody i z wolna zaczęła zbierać się w najniżej położonych nierównościach podłogi. Utożsamiałem się z tym. Możesz śmiało przyprowadzić tu stado lepszych ode mnie mężczyzn, kobiet, jakich z pewnością nie da się pomylić przez Internet. Możesz sobie ich goglować, niech oni dla pewności wygoglują ciebie, goglujcie się w ilu się wam podoba i jak wam się podoba. Tak, utożsamiam się z tym, choć też przestało mi zależeć na odgłosach kłamanego potoku w środku miasta. Zaległo milczenie, a każde z nas próbowało w nim na nowo wsłuchać się w wodniste już symfonie tlenku wodoru drugiego, prawda była taka, że wszystko się nudzi, nawet klasycy, nawet koncept art, nawet babcia i dziadek i stacje telewizyjne, wszystko. Ani ja ani tym bardziej ona, nie byliśmy już spragnieni, a w chlipaniu cieczy słyszeliśmy już jedynie grzyb i pleśń na ścianach, odrywające się warstwami od ławicy tynku rybki emalii mieszane z gładzią szpachlową, rafy koralowe zalanego dywanu szary, ledwie widoczny kurz niczym plankton.

- pójdę zakręcić krany
- poczekaj
- co
- dobrze by było ostatni raz popływać we własnym sosie
- jasne, ale i tak muszę się upić
- przynieś dwie butelki i odgrzej coś szybko, podobno pływanie wzmaga apetyt
- piwnica to średni basen
- nie gadaj tyle, ostatni taki dzień, trzeba go uczcić


Wrzuciłem do mikrofali dwie malutkie bułki nadziane czymś w rodzaju mięsnego farszu, spod łóżka wygrzebałem jakiś niespecjalny Cognac i likier w ciemnobrązowej flaszce wyobrażającej kobietę o obfitych kształtach. W niecałe pięć minut byłem ponownie w piwnicy. Wody do pół łydki, „zimna ta woda”; ona zanurzona – cała - przybiera dziwną, choć być może i wygodną pozycję leżącą na podłodze, z głową wspartą o spód fotela, bluzka jeszcze bardziej obciska symetryczne i kształtem podobne spływającym po szybie kroplom piersi.

- Łap! – pierwsza bułka ląduje na tafli, chlapiąc w jej zamknięte oczy.
- co robisz? Chcę tę drugą teraz ty będziesz to jadł!
- łap! – szepnąłem bezgłośnie rzucając drugą, tak aby uniemożliwić jej ocalenie pieczywa.
- co ty zwariowałeś? – uśmiech zagościł na jej twarzy, a mokre włosy zaczęły rodzić krople na pytająco przechylonej twarzy. Oczy jej otworzyły się nieco szerzej, akurat tyle milimetrów, by domyśliła się przyczyny mojego zachowania. Kiedy poczułem, że wie co jest grane, wyjąłem spod pachy drugą butelkę i w jednym momencie, mając już oba flakony w rozedrganych dłoniach, wykonałem niemal estradowy ruch rozkładania ramion. W ostatnim stadium mego manewru zwolniłem uchwyt założony panicznie na szyjkach obydwu naczyń. Brzęk dotarł do mnie jednocześnie z dwóch stron pomieszczenia, jednak dalej stałem z ramionami wyciągniętymi niczym skrzydła kondora, a i świat wokół mnie zaczął się obracać. Na przymkniętych powiekach odbywała się projekcja filmu przyrodniczego. Nie było w nim lektora, a obdarzone piórami, dwumetrowe bestie kołowały nad skalnymi wypustami – to powtórka, widziałem ją tyle razy, zaraz dojdzie do pikowania, po którym kondor ( a może to sęp?) wróci do swojego gniazda z obfitym obiadem – otworzyłem oczy jeszcze szerzej od niej. Westchnąłem ciężko. Przemówiłem i mówiłem, mimo iż głos wydawał się jakby nie moim głosem, połowa powietrza zaś, normalnie wydychanego, zatrzymywała się w gardle.

- Nie zamierzam do końca życia odstawiać tych cyrków, chyba nie myślałeś, że bawiły mnie nasze „wspólne” –miałem problem z podkreśleniem cudzysłowu, ale zdziwienie, że jestem w stanie zapamiętać tak długi fragment tekstu po zaledwie jednym czytaniu wygrało z źle wyartykułowanymi czterema kreskami – „wspólne” – powtórzyłem jednak, może dla hecy, a może dla wzmocnienia – pływanie. – ten wyraz także załapał się w cudzysłów.

- znalazłeś list. – jej wzrok utkwił w rozprysku gęstego kremowego trunku, nie miałem jednak zamiaru oddawać pola ciszy.
- to nie ja zacząłem ten „cyrk” – tutaj cudzysłów zabrzmiał wyraźnym barytonem – nie ja nalegałem każdego dnia na to wszystko. W dodatku kiedy ja dawałem sobie spokój, schodziłaś tu i taplałaś się w najlepsze, a teraz list! Dlaczego list? Nie zasłużyłem na konfrontację?
- znalezieniem listu na pewno. – dokończyła ponuro.
- hipokrytka!- wody było prawie po kolana, akustyka piwnicy zmieniała się na każde słowo.
- i co utopisz mnie? – z zaszłej wilgocią i grzybem ściany zaczęły, warstwa po warstwie, odczepiać się pokruszone ławice ściennych rybek.
- zasłużyłabyś sobie – powiedziałem jednocześnie parskając, byłem szczerze ciekawy końca tych żartów.
- idę się spakować.

Poszła, a ja wcale nie otarłem się o jej przemykające obok ciało. Stojąc u góry schodów spytała łagodnie, przepraszająco, choć ton ten mógł wynikać równie dobrze z oślepienia światłem dnia co z żalu.
- zakręcić wodę?
Było to pytanie za milion, nie czekała długo na odpowiedź, kiedy namyśliwszy się za jąkałem tak samo łagodne „nie” już jej nie było. Ech, te subtelności: nic nie naprawią, nie cofną niczego, a cisną się na usta i promieniują oczami. Że też poszedłem po picie. Gdyby likier (obecnie żałośnie spływający w dół po chropowatej powierzchni pionowej) nie zmusił mnie do przesunięcia szafki nocnej, nie znalazłbym tej gotującej się widać od dawna, bo pokrytej lekkim kurzem literackiej niespodzianki.

Życie nie kończy się na kobiecie w liczbie sztuk: 1. nie zamyka na zaszłej wilgocią piwnicy w liczbie sztuk: 1. Wyciągam palec wskazujący i posuwistym ruchem nabieram nań kapkę likieru, czynność powtarzam raz, drugi, trzeci, póki z tajemniczym prądem nie podpływa do mnie jeszcze mniejsza niż wcześniej, rozwodniona bułka z mięsem, potem kolejna. Wszystko smakuje inaczej, bardziej lekko, niewątpliwie to sprawa wody. Zdejmuję ubranie, nurkuję, wstaję. To przypadek, że akwen pogłębił się i sięga przyrodzenia?


- 17.10.2008 -