sobota, 27 czerwca 2009

Kosmiczne przypadki\ rozdział II\Małe bestyjki i wielkie bestie




Ludzie to małe bestyjki i wielkie bestie, sceptycznie i mimowolnie wystawione do życia w grupach. Nie zaopatrzone w uśmiechy armie borykające się wewnętrznymi brakami i pustką. Mędrcy, filozofowie, wielcy uczeni. Natura byłaby jednak niesprawiedliwa gdyby nie uzupełniała mórz powszechnego geniuszu jednostkami o rozumie Kubusia Puchatka czy lalki Barbie, które o dziwo potrafią sobie świetnie radzić z niedosytem…
Siedziała za wielkim skórzanym kółkiem, raz po raz uderzając pięścią w klakson z impetem trzęsienia Ziemi. W jej lewej dłoni spoczywała monstrualna bułka, która średnio co półtorej minuty oddawała swoje miejsce lurowatej, gorącej czekoladzie by po kilku solidnych łykach powrócić w objęcia królowej szos… Szynka, wszędzie ta szynka, czułem ją od drzwi przez szyby, aż do szarego, twardego oparcia. Nawet mój sąsiad, siedzący tuż obok zaczynał przesiąkać słodkawą wonią mięsa. Po przejechaniu nieco ponad połowy dystansu, jaki dzielił moje miejsce pracy od upragnionego domu, doszedłem do wniosku, że cały autobus był jedną, gigantyczną, wędrowną rzeźnią. „Zwariowałem!”- pomyślałem, ale było już najwyraźniej za późno. Przed oczami majaczyły mi sylwetki rozpłatanych zwierząt swobodnie zwisające z gumowych pętelek, które w normalnych warunkach służą pasażerom za uchwyty. Nawet piękna ciemnowłosa dziewczyna wyglądała teraz jak kilkadziesiąt kilo krakowskiej pozlepianej w dziwne kształty przy pomocy smalcu. Zerknąłem w stronę przedniej szyby, pojazd prowadziła ta sama kobieta z charakterystycznymi wąsikami pod nosem. Ona jedna nie zamieniwszy się w żadne podroby, wątróbki czy piersi, siedziała tam niezmiennie pogryzając kolejną grahamkę.
Dopiero co zostałem wyrzucony z pracy, przez japoński program komputerowy* a już zaczynam wariować! Nauczony wieloletnimi doświadczeniami „epoki miłości i pokoju” podjąłem szybką decyzję o opuszczeniu pojazdu.
- Przepraszam bardzo- wydyszałem z bólem, próbując choć przez chwilę złapać kontakt wzrokowy z otłuszczonym salcesonem, zagradzającym mi drogę do wyjścia. Podniosłem teczkę na wysokość kolan i używszy jej jako tarczy ostrożnie przesmyknąłem obok ociekającego panierką kotleta. Po raz kolejny popatrzyłem w stronę kabiny motorniczego, lustro wciąż pokazywało tę samą puszystą sylwetkę, opasaną niebieskim mundurem MPK, tym razem jednak patrzyła wprost na mnie. Inni, do niedawna pospolici obywatele, również zdawali się odwracać swoje sztywne korpusy i zbliżać do drzwi przed, którymi stałem. „Lucy In the sky with diamonds” nie wiedzieć skąd dochodziły mnie dźwięki znanego refrenu, wyjrzałem przez szybę, kierowniczka sunęła właśnie przez sam środek niezwykle ruchliwego skrzyżowania z zawrotną prędkością pokonując kolejne metry.
W tej samej chwili gdzieś po przeciwnej stronie niewielkiego autobusu coś huknęło. Krakowska, podwawelska wędzona, mielone, schab- wszystko, łącznie ze mną, momentalnie znalazło się na podłodze. Rozległ się nieprzewidywalny hejnał syren samochodowych, zupełnie jakby wszystkie auta w promieniu stu metrów zareagowały na polecenie niewidzialnego dyrygenta. Leżałem jak zahipnotyzowany, skupiony na otaczających mnie dźwiękach. Podniesienie powiek właśnie teraz, po tym co widziałem jeszcze przed kilkoma sekundami, w całym moim zdziwieniu, szoku i bałaganie, który zaprzątał moje myśli zdawało się być nie lada wyzwaniem. Tak czy inaczej postanowiłem dać sobie jeszcze jedną szansę i czym prędzej zweryfikować fantasmagoryczne wnętrzności pojazdu. Ani śladu mięsiwa? Tak! Powietrze przecinał huk piły strażackiej właśnie zatapianej w drzwiach. Pan w czarnym mundurze niestrudzenie gestykulował, a z tego co zdążyłem wyłapać gdy złowroga maszyna umilkła, zrozumiałem tylko „Pozamykajcie oczy!”. Jaka mogła być moja reakcja „Akurat! Co to, to nie!” pomyślałem i w obawie przed powrotem do irrealnej masarni podróżnej postanowiłem nawet nie mrugać. Od momentu kiedy zorientowałem się, że mój niedawny sąsiad jest znów bardziej podobny do mnie niż do świńskich trzewi, szczęście nie schodziło mi z ust. Zakładając, iż pozostali pasażerowie nie stali by z założonymi rękami w obliczu przemiany w artykuły przemysłu mięsnego wywnioskowałem, że owo złowrogie zaćmienie dotknęło jedynie mnie.
Śmiałem się jak paranoik, napotykając nieświadome mojej przygody twarze poranionych i poturbowanych towarzyszy niedoli, u niektórych z nich mój dobry humor zdawał się nawet budzić pogardę. Co więcej niedawny sekundant w pokonywaniu miejskich przystanków, wysoki szczupły blondyn obsypywał mnie badawczymi spojrzeniami, w których przebrzmiewały na przemian strach, troska, wstręt i oskarżycielska podejrzliwość – „jeden człowiek biorący mnie za szaleńca, drugi, trzeci, co tam…”- pomyślałem i nie mogąc powstrzymać twarzy od spazmów radości i wyszedłem przez rozcięte już wyjście z pojazdu. Moja mimika wyczyniała cuda kiedy dziękowałem sanitariuszowi za herbatę, z ciężkim potem zdołałem przekonać go, że nic mi nie jest, poza niewielkim rozcięciem na czole, którego pewnie nie odczułbym gdyby nie krew obficie spływająca po moim niewielkim nosie.
Nagle zdałem sobie sprawę, że moje palce kurczowo wpijają się w jakiś przedmiot, sądząc po dotyku była to tekturka obszyta jakimś szorstkim materiałem. Ze wszystkich sił próbowałem umiejscowić rzecz w przestrzeni i czasie, byłem prawie pewien, że nie posiadam nic w dotyku przypominającego zbitek sztruksu z zamszem, lub odwrotnie. Ponieważ z przykazu lekarza pogotowia nie mogłem schylać głowy przez około pół godziny, pewnym ruchem uniosłem dłonie i jak filozof doznając nagłej iluminacji zakrzyknąłem z uniesieniem. Co prawda rozlegający się głos nie ułożył się w żadne słowo, ale gdyby tak było zapewne wrzasnąłbym coś w stylu Archimedesowej Eureki. Przed oczami miałem szary zamszowy bucik z czarnym, śmiesznie odstającym od całości obcasem… Niemal z prędkością światła moja podświadomość dopasowała go do popielatego płaszczyka czarownej brunetki z czerwono-żółtej maszyny. Idąc dalej tropem przepięknych widoków i świetlanej przyszłości, doszedłem do wniosku, iż niezwłocznie powinienem odnaleźć właścicielkę i zamienić z nią parę słów o „gubieniu obuwia”. Nie musiałem szukać długo, odurzająca urodą kobieta stała o pięć metrów ode mnie tłumacząc coś zapamiętale funkcjonariuszom drogówki. Jako ,że nienawidzę odbywać tak „ważnych rozmów” przy świadkach, odczekałem z cierpliwością wilka odmierzającego sekundy do drzemki pasterza. Moja owca została sama po nieco ponad minucie żarliwej konwersacji. Postanowiłem zacząć jak dżentelmen, („przepraszam panią bardzo czy oby nie zgubiła pani…”) ale z moich ust już wydobywało się zadziorne:

- Koleżanko, mam pewną sprawę…-zacząłem z energią dorównującą poziomem niejednej elektrowni, no tak… zacząłem i jeszcze w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że będąc bezgranicznie pewnym swoich umiejętności designerskich i stylistycznych nie wziąłem pod uwagę ewentualnej pomyłki. Zanim więc zdążyłem dopowiedzieć cokolwiek o istocie sprawy, szybko rzuciłem wzrok na nogi smukłej piękności, były gładkie i napięte niczym wielkie nogi kulturysty, ale ku mojemu zdziwieniu na filigranowych stópkach baletnicy spoczywały już czarne jak węgiel, wysokie szpilki. Po kilku sekundach milczenia z zadumy nad treścią rozpoczętego zdania wyrwał mnie subtelny, kojący uszy spokojną barwą alt.
- Słucham, kolego. – na jej nieco owalnej, słodkiej, prawie dziewczęcej buzi pojawiły się nuty rozbawienia.
- To znaczy… właściwie to… myślałem, znalazłem but, czyjś, zupełnie nie wiem do kogo należy… w autobusie… pasowałby ci do kurtki - spojrzałem na srebrnoszare rękawy, potem skierowałem wzrok wyżej, patrzyłem teraz prosto w jej oczy, byłem tak blisko, że w błękicie wąskich tęczówek mógłbym bez problemu rozpoznać własne odbicie. Musiałem wyglądać tragicznie: opatrunek na głowie, damski but w rękach z koszulą skąpaną we krwi – szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Cóż teraz było mi to zupełnie bez różnicy, a zdawszy sobie sprawę jaką gafę właśnie popełniłem, chciałem czym prędzej załagodzić sytuację, gdy nagle moim lewym ramieniem coś wstrząsnęło, z tak tytaniczną siłą, że prawie runąłbym na ziemię. Kiedy później zerknąłem na chodnik, wciąż pokryty kawałkami szkła odczułem niewyobrażalną ulgę że to się nie stało. Tak czy inaczej stałem teraz oko w oko z szeroką jak delta Amazonki i niesymetryczną jak szlaczki zerówkowiczów automobilistką, a zapach mięsa aż zawrócił mi w głowie. Zabawa w księcia i kopciuszka była skończona co stało się jasne gdy sprawiające wrażenie nigdy nie spoczywającego, łakome monstrum oznajmiło:
- Proszę pana, proszę mi oddać mojego buta, jak pan to sobie wyobraża- wycedziła wskazując otwartymi dłońmi na niebotyczne stopy, które, jeśli jakimś cudem pasowały do mikroskopijnego pantofelka, musiały być ogromnie kurczliwe. Nie mówiąc nic więcej porwała mi z rąk delikatne obuwie obróciła się gwałtownie o bliski 180 stopni kąt i zniknęła za zabierającą pasażerów do szpitala karetką. Na koniec kolejny raz doszukałem się ciepłego, przyciągającego spojrzenia panny w siwej budrysówce, a spostrzegłszy jej pełny uśmiech odwzajemniałem go światu jeszcze długo potem. Ludzie to małe bestyjki i wielkie bestie, pech chciał, że tym razem trafiłem na drugą z możliwości. Tego samego dnia poprzysięgłem sobie dozgonny wegetarianizm, spoglądając w głębokie uliczki zza okna erki, która z jakiejś przyczyny wiozła mnie do szpitala, zastanawiałem się czemu to wszystko, komplet fantazyjnych istotek i ogół środowiska w całej swojej banalności funkcjonuje w tak złożony i skomplikowany sposób.


- 19.04.2007 -



Brak komentarzy: